[ Pobierz całość w formacie PDF ]
CZĘŚĆ TRZECIA
Życie zewnętrzne, niebezpieczne bez życia wewnętrznego, w
połączeniu z nim zapewnia postęp w cnotach
l. Czyny zewnętrzne, będące środkiem świętości dla dusz wewnętrznych, stają się dla
innych niebezpieczeństwem dla ich zbawienia
a) Środki do osiągnięcia świętości. — Zbawiciel żąda wyraźnie od tych, których czyni swymi towarzyszami
pracy apostolskiej, nie tylko tego, aby
zachowali się
w cnocie, lecz aby w niej
postępowali.
Dowodów na to
spotykamy pełno na każdej stronicy listów św. Pawła do Tytusa i Tymoteusza i w apostrofach Apokalipsy do
biskupów Azji.
Z drugiej strony, jak to ustaliliśmy na początku tej pracy, czyny chrześcijańskie wypływają z woli Bożej.
A więc stwierdzenie, że dzieła same przez się stanowią przeszkodę do uświęcenia się, że
chociaż wypływają
z woli Bożej,
jednak z
konieczności
opóźniają nasze dążenie ku doskonałości, byłoby zniewagą i
bluźnierstwem przeciw Mądrości, Dobroci i Opatrzności Bożej.
Dylemat to nieuchronny: albo apostolstwo, pod jakąkolwiek formą, jeżeli jest
zgodne z wolą Bożą,
nie tylko
nie mąci atmosfery gruntownej cnoty, w jakiej żyć powinna dusza dbała o swe zbawienie i o swój postęp
duchowy, lecz przeciwnie,
wykonywane w warunkach wymaganych,
stanowi dla osoby apostołującej
środek uświęcenia.
Albo też osoba wybrana przez Boga do współpracy, a przez to obowiązana do stawienia się
na wezwanie Boże, mogłaby zasłaniać się swoją działalnością, troskami, kłopotami, nieodłącznymi od
spełnienia nakazanego dzieła, jako słuszną wymówką w zaniedbaniu swojego uświęcenia.
A przecież wypływa to z ekonomii planu Bożego, że Bóg,
ze względu na samego siebie,
musi dostarczyć
apostołowi, przez siebie wybranemu, łask niezbędnych dla połączenia zajęć absorbujących nie tylko z
zapewnieniem zbawienia, lecz ponadto z postępem w cnotach, wiodącym aż do świętości.
Pomocy, jakiej udzielił Bernardowi, Franciszkowi Ksaweremu i innym, Bóg w mierze niezbędnej
musi
dostarczyć
najskromniejszemu z pracowników ewangelicznych, nąjpokorniejszemu z braci nauczających,
najbardziej zapomnianej siostrze miłosierdzia. Jest to
rzeczywisty dług Serca Bożego
względem narzędzia,
jakie wybrało, powtarzam to bez obawy. I każdy apostoł, o ile wypełnia żądane odeń warunki, musi
mieć
całkowitą ufność, że przysługuje mu prawo
do łask potrzebnych dla spełnienia swego zadania, które mu dają
dostęp do nieskończonego skarbca pomocy Bożych.
Ten, kto się oddaje dziełom miłości, powiada Alvarez de Paz, nie powinien myśleć, że one mu zamkną wrota
kontemplacji i uczynią go mniej zdolnym do oddawania się jej. Przeciwnie, powinien mieć pewność, że one
usposabiają doń w sposób szczególny. Prawdę tę głoszą nam nie tylko rozum i powaga Ojców Kościoła, lecz
również codzienne doświadczenie, ponieważ widzimy, że niektóre osoby oddające się dziełom miłosierdzia
względem bliźnich, spowiedziom, kazaniom, katechizacji, odwiedzaniu chorych itp., są równocześnie przez
Boga podniesione do tak wysokiego stopnia kontemplacji, jaki był udziałem najsurowszych anachoretów
pierwszych wieków[1].
Przez to wyrażenie „stopień kontemplacji", określa znakomity ten jezuita, jak i inni zresztą mistrzowie życia
duchowego, dar ducha modlitwy, który zawsze dowodzi istnienia wielkiej miłości w danej duszy.
Ofiary, jakich wymagają dzieła chrześcijańskie, czerpią w chwale Bożej i uświęceniu dusz taką nadprzyrodzoną
wartość, taką obfitość zasług, że człowiek tym dziełom oddany może, o ile mu nie zbraknie napięcia woli,
wznosić się co dzień na wyższy stopień miłości i zjednoczenia z Bogiem, to jest świętości.
Tylko tam, gdzie istnieje poważne i bezpośrednie niebezpieczeństwo formalnego grzechu, szczególnie przeciw
wierze lub czystości, Bóg żąda, byśmy się usunęli od takich dzieł, ale poza tymi wyjątkowy-
mi wypadkami, Bóg dostarcza za pośrednictwem życia wewnętrznego środków do uodpornienia się na zło i do
postępowania w cnocie. Należy jednak dobrze zrozumieć, na czym polega ten postęp. Paradoksalne słowo,
wypowiedziane przez tak trzeźwą i tak uduchowioną św. Teresę, pozwoli nam dokładniej wyjaśnić myśl naszą:
„Odkąd zostałam przełożoną i obarczona jestem licznymi pracami, i zmuszona do częstych podroży, popełniam
znacznie więcej błędów. Ponieważ jednak walczę odważnie, a czynności moje tylko Boga mają na względzie,
czuję, że zbliżam się do Niego coraz bardziej". Słabość jej przejawia się częściej, niż w zaciszu życia
klasztornego. Święta to stwierdza, ale nie trwoży się. Nadprzyrodzona wspaniałomyślność jej poświęcenia się i
silniejsze wysiłki w walce duchowej dostarczają jej w zamian sposobności do zwycięstw, które przeważają o
wiele upadki słabości, istniejącej i przedtem, ale w stanie ukrytym. Zjednoczenie nasze z Bogiem, powiada św.
Jan od Krzyża, polega na zjednoczeniu woli naszej z wolą Bożą i mierzy się tylko przez to ostatnie. Św. Teresa
daleka jest od tego, by opierając się na fałszywym pojęciu życia duchowego, widzieć miała postęp zjednoczenia
z Bogiem tylko w spokoju i samotności; przeciwnie, sądzi, że działalność istotnie przez Boga podsunięta i
wykonywana w warunkach, jakie On dał, wpływa na wzmożenie zjednoczenia ze Zbawicielem w niej ukrytym
przez to, że podnosi ducha ofiary, pokorę, wyrzeczenie się, zapał i oddanie dla sprawy Bożej; że Jezus ożywia
jej pracę i skierowuje jej kroki ku świętości.
Świętość, w rzeczy samej, polega przede wszystkim na miłości,
a dzieło apostolskie, godne tej nazwy, to miłość w czynie.
„Próbą miłości —
powiada św. Grzegorz —
są
spełniane dzieła".
Miłości dowodzi się przez czyny zaparcia i Bóg żąda od swych pracowników tego dowodu
poświęcenia.
„Paś baranki moje, paś owce moje" —
oto forma miłości, jakiej Zbawiciel żąda od apostoła, jako dowodu
szczerości jego powtarzających się zapewnień oddania się.
Św. Franciszek z Asyżu sądzi, że nie można być przyjacielem Jezusa Chrystusa, jeżeli miłość nie zaznacza się
poświęceniem dla zbawienia dusz, które On odkupił[2].
I jeżeli Zbawiciel uważa dzieła miłosierdzia, jako uczynione Jemu, nawet jeżeli odnoszą się one do ciała[3],
to dlatego, że w każdym z nich widzi promieniowanie tej samej miłości, która ożywia misjonarza lub
podtrzymuje pustelnika w jego umartwieniach, walkach i modłach w pustyni.
Życie czynne przejawia się w poświęceniu; po drodze ofiary dąży ono za Jezusem pracownikiem i
pasterzem, misjonarzem, cudotwórcą, lekarzem, samarytaninem, powszechnym wspomożycielem czułym i
niezmordowanym wszystkich potrzebujących na tym świecie.
Życie czynne opiera się i żyje tymi słowami Mistrza:
„Jam jest w pośrodku was jako który służy"
(Łk 22,
27).
Idzie ono poprzez drogi nędzy ludzkiej, przepowiadając słowo, które oświeca, siejąc dookoła siebie siejbę
łask, które rodzą dobrodziejstwa wszelkiego rodzaju.
Dzięki jasnowidzeniu swej wiary, dzięki intuicji swej miłości, odkrywa ono w najgorszym z nędzarzy, w
najsłabszym z cierpiących, Boga nagiego, żałośliwego, wzgardzonego od wszystkich, wielkiego trędowatego,
tajemniczego skazańca, którego odwieczna sprawiedliwość prześladuje i ciosami smaga, człowieka boleści,
którego Izajasz widział pokrytego mnogością ran, pławiącego się we własnej purpurze krwi, tak zbitego i
potarganego gwoźdźmi i narzędziami biczowania, że wił się, jak robak zdeptany.
Toteż widzieliśmy Go i nie poznaliśmy, woła prorok[4].
Lecz poznaje Go życie czynne; i na klęczkach ze łzami w oczach służy Mu w ubogich.
Życie czynne podnosi ludzkość. Użyźniając świat swą ofiarnością, swymi pracami, swym potem, ono
obsiewa niebo przez swoje zasługi.
Życie święte, które znajduje u Boga nagrodę, gdyż On rajem płaci zarówno za kubek wody, podany
biednemu, jak za dzieła doktorów, jak i za trudy i pot apostołów. W dniu ostatnim, wobec ziemi i nieba, Bóg
błogosławi wszystkie dzieła miłosierdzia[5].
b)
Niebezpieczeństwo dla zbawienia.
— Ileż razy, niestety, stwierdziłem w rekolekcjach prywatnych, jakimi
kierowałem, że praca chrześcijańska, która miała być dla jej organizatorów
środkiem postępu,
stawała się
narzędziem ruiny
gmachu duchowego.
Pewien człowiek czynu, któremu na początku rekolekcji polecono zbadać swe sumienie i odnaleźć główną
przyczynę swego nieszczęsnego stanu, słusznie się osądził dając odpowiedź, niezrozumiałą na pierwszy rzut
oka: „
Zgubiło mię poświęcenie!
Naturalne moje skłonności kazały mi odczuwać radość w oddawaniu się
innym, szczęście w czynieniu dobrze. Toteż szatan, korzystając z mego pozornego powodzenia, użył wszelkich
środków w ciągu lat całych, by mnie złudzić, rozpalając we mnie gorączkę czynu, obrzydzić mi wszelką pracę
wewnętrzną i ostatecznie wciągnąć mnie do przepaści".
Ten anormalny, jeżeli nie potworny stan duszy da się łatwo wytłumaczyć. Pracownik Boży, dając się pociągnąć
naturalnemu popędowi do czynu, dopuścił do zagaśnięcia życia Bożego w sobie, tego ogniska, co tląc się w
duszy, czyniłoby jego apostolstwo płodnym i chroniłoby jego duszę od powiewu mroźnego ducha naturalnego.
Pracował, lecz z dala od ożywczego słońca.
„Wielkie wysiłki i bieg pośpieszny, ale błędną drogą"
[6]. A przez
to dzieła święte same przez się obróciły się przeciwko niemu, jak broń niebezpieczna, broń obosieczna, która
zwraca się przeciwko temu, kto z nią nie umie się obejść.
Czyż nie przed tego rodzaju niebezpieczeństwem ostrzegał papieża Eugeniusza III św. Bernard, pisząc:
„Obawiam
się,
że
pośród twych niezliczonych zajęć, nie widząc nigdy ich końca, zatwardzisz swą duszę.
Uczyniłbyś znacznie przezorniej,
usuwając się od tych zajęć
, chociażby na czas jakiś, niż dopuszczając, by cię
one opanowały i żeby powoli, nieznacznie, lecz niechybnie zaprowadziły cię tam, dokąd byś iść nie chciał
Dokądże? — zapytasz. —
Do zatwardziałości serca.
Oto, dokąd mogą cię zawlec te
zajęcia przeklęte,
jeżeli w dalszym ciągu będziesz się im oddawał cały, jak
dotąd, nie pozostawiając nic dla samego siebie"[7].
Cóż bardziej może być wzniosłego, więcej świętego, nad kierownictwo Kościołem! Czy może być coś więcej
pożytecznego dla chwały Boga i dobra dusz? A jednak,
zajęcia przeklęte,
woła św. Bernard, jeżeli one mają
przeszkadzać życiu wewnętrznemu tego, kto się im oddaje.
Co za wyrażenie:
zajęcia przeklęte!
Wystarcza ono za księgę całą, tak przeraża i zmusza do zastanowienia. I
zdałoby się, że trzeba by przeciw niemu zaprotestować, gdyby nie wychodziły spod pióra tak świętego Doktora
Kościoła, spod pióra św. Bernarda!
2
2. O tym, który działalności zewnętrznej nie łączy z życiem wewnętrznym
Takiego człowieka można scharakteryzować jednym zdaniem: może jeszcze nie jest oziębły, ale z
konieczności takim się stanie. A być oziębłym, i to nie oziębłością uczucia lub słabości, lecz
oziębłością woli,
jest to wchodzić w przymierze z rozproszeniem i niedbalstwem, stale podtrzymywanym lub nie zwalczanym,
zawierać ugodę z grzechem powszednim świadomym,
a tym samym
pozbawiać duszę pewności zbawienia
wiecznego
i usposabiać ją, a nawet popychać do grzechu śmiertelnego[8]. Taka jest nauka św. Alfonsa o
oziębłości, tak dobrze wyjaśniona przez jego ucznia, o. Desurmonta[9].
Jakimże sposobem bez życia wewnętrznego człowiek czynu stacza się niechybnie do oziębłości?
Powtarzamy „niechybnie" i na dowód przytaczamy choćby słowa biskupa misjonarza wypowiedziane do swych
księży, słowa tym groźniejsze w swej prawdziwości, że wypłynęły z serca pożeranego gorliwością dla dzieł i z
umysłu, którego cały kierunek był wręcz przeciwny wszelakiemu kwietyzmowi:
„Należy głębokiego nabrać przekonania — powiada kardynał Lavigerie — że apostoł nie może być kimś
przeciętnym, że nie ma dlań drogi pośredniej pomiędzy świętością całkowitą, której przynajmniej się pragnie i
do niej wiernie i odważnie dąży, a całkowitym zepsuciem".
Przypomnijmy sobie, że pożądliwość podtrzymuje w nas zarodek zepsucia, że nasi nieprzyjaciele zewnętrzni i
wewnętrzni wydają nam walkę bez wytchnienia, że zewsząd grożą nam niebezpieczeństwa.
A teraz starajmy się wyobrazić sobie, co się dzieje w duszy, która oddaje się apostolstwu, nie uzbroiwszy się
dostatecznie przeciw tym niebezpieczeństwom.
Pewna osoba czuje, że w niej powstaje pragnienie oddania się czynom miłosierdzia. Ten pociąg do
apostołowania pozwala sądzić, że posiada ona zapał, pewną przedsiębiorczość w charakterze, lubi działalność,
może nawet walkę. Możemy przypuścić, że jej postępowanie jest prawidłowe; że jest pobożna, lecz
pobożnością raczej uczucia niż woli, pobożnością, która nie wypływa z duszy zdecydowanej szukać tylko woli
Bożej, lecz jest raczej pobożną rutyną, pozostałością po chwalebnym nawyknieniu. Medytacja tej osoby, o ile
odprawia medytację, jest raczej rodzajem marzenia, a czytanie duchowe ćwiczeniem ciekawości, bez istotnego
wpływu na jej postępowanie. Być może nawet, że szatan skłania ją do lubowania się z rodzajem artystycznego
usposobienia, które ta dusza bierze za oznakę życia wewnętrznego, w lekturze traktującej o wzniosłych i
nadzwyczajnych drogach zjednoczenia z Bogiem i podziwia je z zachwytem. Ale w rzeczywistości mało, albo
wcale brak jest życia wewnętrznego w tej duszy, która zresztą posiada wiele dobrych przyzwyczajeń, wiele
dobrych zalet naturalnych i nawet pewne szlachetne, ale zbyt nieokreślone pragnienia, by pozostać wierną
Bogu.
I oto nasz apostoł, pełen pragnienia pracy w dziełach zewnętrznych, oddaje się z zapałem tej funkcji nowej dla
niego. Wkrótce, siłą samych warunków, jakie powstają wskutek tych nowych zajęć (a każda osoba przywykła
do życia czynnego nas zrozumie), wkrótce napotyka ta dusza tysiąc okoliczności, zmuszających ją do życia
coraz bardziej poza sobą, tysiąc pułapek dla jej naiwnej ciekawości, tysiąc okazji do upadku, od którego, jak
sądzimy, uchroniła ją dotąd atmosfera cichego, domowego ogniska, stowarzyszenia, seminarium czy nowicjatu,
lub przynajmniej pomoc roztropnego kierownika.
I nie tylko już wzrastające rozproszenie lub niebezpieczna ciekawość, by wszystko poznać, niecierpliwość
lub podejrzenie, próżność lub zazdrość, zarozumiałość lub przygnębienie, stronniczość lub obmowa, lecz coraz
to wzmagająca się słabość serca i wszelkie formy, więcej lub mniej subtelne, zmysłowości, będą zmuszały do
nieprzerwanej walki duszę tę źle przygotowaną do tak ciężkich i stałych napaści. Toteż często odnosić ona
będzie rany.
Zresztą, czy dusza o tak powierzchownej pobożności myśli nawet opierać się wówczas, gdy ją całą pochłania
uczucie zadowolenia całkiem naturalnego, że swą działalność, swe zdolności, oddaje tak szlachetnemu celowi?
Szatan pilnie jej strzeże, czując w niej swą przyszłą ofiarę — toteż nie mąci tego zadowolenia, owszem,
podnieca je z całych sił.
Przychodzi jednak chwila, gdy dusza spostrzega niebezpieczeństwo — anioł stróż przemówi, sumienie
ostrzega.
Należałoby się cofnąć,
rozpatrzeć dobrze swój stan w ciszy rekolekcji, powziąć postanowienie
trzymania się energicznie planu życia, którego nie opuści się, choćby przyszło zaniedbać zajęcie tak drogie.
Niestety! Jest już za późno! Dusza zakosztowała rozkoszy napawania się powodzeniem swoich wysiłków.
Jutro! jutro! — woła. Dziś — niepodobna; brak mi czasu, gdyż muszę dokończyć serię kazań, napisać ten
artykuł, zorganizować ten syndykat, to stowarzyszenie miłosierne, przygotować to przedstawienie, odbyć tę
podróż, wydać moją korespondencję itp.
Jakże szczęśliwa jest, że może się uspokoić tymi pozorami!
Gdyż sama
myśl jasnego wglądu w swoje sumienie stała się jej nieznośną. I oto przyszła już chwila, w której szatan może
do woli pracować nad swym dziełem burzycielskim w tym sercu, które samo staje się jego wspólnikiem. Teren
gotowy.
Działanie stało się dla jego ofiary namiętnością, ono przejmuje ją gorączką czynu.
Zapomnieć o
zgiełku spraw, skupić się, zdaje się duszy niemożebne, zły duch podsuwa do tego obrzydzenie i nie omieszka
ponadto zawracać głowy nowymi projektami, które zręcznie ubarwia motywami chwaty Bożej i wielkiego do-
bra dusz.
A człowiek, do niedawna pełen cnotliwych nawyknień, wpada ze słabości w słabość coraz wyraźniejszą i
zstępuje po pochyłości zbyt śliskiej, by powstrzymać ostateczny upadek. Nieszczęśliwy w gruncie rzeczy,
3
mający w głębi serca przeczucie, że całe to poruszenie nie jest według Serca Bożego,
rzuca się z większą niż
dotąd zaciętością w wir, by zagłuszyć wyrzuty.
Błędy mnożą się niestety ciągle. To, co dawniej niepokoiło
sumienie prawe tej duszy, staje się obecnie błahym skrupułem niegodnym uwagi. Chętnie też teraz głosi, że
trzeba umieć wedle wymogów czasów żyć, walczyć z wrogami równą bronią i dlatego też wysławia cnoty
czynne, lekceważąco odnoszące się do tego, co nazywa pobożnością średniowieczną. Zresztą prace rozwijają
się cudownie, społeczeństwo je wielbi. Każdy dzień przynosi nowe powodzenie. „Bóg błogosławi naszej pracy"
— woła dusza zwiedziona, która nazajutrz będzie, być może, z powodu swych błędów przedmiotem łez
aniołów.
W jakiż sposób dusza ta doszła do tak opłakanego stanu?
Niedoświadczenie, zarozumiałość, próżność,
nieprzezorność i gnuśność.
Na chybił trafił, bez liczenia się z małą swą możnością duchową, rzuciła się ta
dusza w poprzek niebezpieczeństw. Wyczerpawszy swe zasoby życia wewnętrznego, widzi się ona w położeniu
pływaka, który nie czując już sił do walki z prądem, pozwala się mu unieść ku przepaści.
Zatrzymajmy się na chwilę, by zmierzyć okiem drogę, jaką ta dusza przebyła, i głębokość przepaści. Idźmy za
porządkiem i liczmy etapy.
Pierwszy etap.
Dusza traci przede wszystkim stopniowo (o ile je w ogóle posiadała)
jasność i silę przekonań
co do
życia nadprzyrodzonego, świata nadnaturalnego i ekonomii planu i działania Zbawiciela co do stosunku
między życiem duchowym ewangelicznego pracownika a jego działalnością. Spogląda na swoje czyny w
złudnym oświetleniu. Próżność służy jej subtelnie za podporę dla dobrych rzekomo jej intencji. „Cóż mam
robić? Bóg mi udzielił daru słowa i składam mu za to dzięki" — powiadał pochlebcom kaznodzieja nadęty
próżnym upodobaniem w sobie i całkowicie zewnętrzny. Dusza szuka siebie bardziej, niż Boga. Sława, opinia,
interesy osobiste stoją na pierwszym miejscu. Słowo Pisma św.: „Gdybym
się ludziom podobaj nie byłbym
sługą Chrystusowym"
(Gal l, 10) staje się dlań pustym dźwiękiem.
Poza brakiem głębokich zasad, charakterystyczny dla tego etapu jest
brak podstawy nadprzyrodzonej
i on
właśnie niekiedy jest skutkiem bezpośrednim, niekiedy zaś przyczyną roztargnienia, zapominania o obecności
Bożej, opuszczenia aktów strzelistych i straży serca, zaniku delikatności sumienia i uporządkowania życia.
Oziębłość jest bliska, jeżeli nie panuje jeszcze.
Drugi etap.
Człowiek nadprzyrodzony jest niewolnikiem obowiązków, a więc skąpy pod względem czasu,
toteż reguluje go uważnie i żyje według planu. On rozumie, że poza tymi ramami zaczyna się naturalizm, życie
wygodne i kapryśne, od wstania aż do odpoczynku.
Człowiek czynu bez podstawy nadprzyrodzonej doświadczalnie się o tej prawdzie przekonywa. Brak ducha
wiary w użyciu czasu prowadzi go do zaniedbania czytania duchowego. Zresztą jeżeli nawet czyta, to nie
studiuje. To było dobre dla Ojców Kościoła, którzy przygotowywali przez cały tydzień homilie niedzielne. On
woli, o ile próżność jego nie wchodzi w grę, improwizować, i zawsze, przynajmniej w jego przekonaniu, z
rzadkim powodzeniem... On woli „przeglądy" nad książki, brak mu ducha pogłębiania, woli „motylkowanie".
Prawo pracy, to wielkie prawo ochronne, umoralniające i pokutne, zostaje zarzucone wskutek trwonienia chwil
wolnych i zbytniej gonitwy za rozrywkami.
Uważałby za zbyt męczące i teoretyczne wszystko, co by krępowało swobodę jego postępowania. Czasu mu
brak na wszystkie czynności i obowiązki społeczne, a nawet na to, co uważa za niezbędne dla swego zdrowia i
odpoczynku. Toteż szatan podsuwa mu myśl, że za dużo chwil poświęca ćwiczeniom pobożnym. Rozmyślanie,
pacierze, Mszę św., czynności powołania — trzeba poobcinać. Zaczyna od skracania
medytacji,
odprawia ją
niesystematycznie i być może, niestety! dochodzi do zaniechania jej całkowicie. Warunek niezbędny, by być
wiernym rozmyślaniu, wstanie o godzinie oznaczonej, jest również w konsekwencji zarzucone, gdyż kładzie się
spać zwykle późno.
A w życiu czynnym zaniedbanie medytacji równa się porzuceniu broni przed nieprzyjacielem. „Cudu potrzeba
— mówi św. Alfons — żeby bez modlitwy nie popaść w grzechy śmiertelne". A św. Wincenty a Paulo:
„Człowiek bez modlitwy nie jest do niczego zdolny, nie potrafi nawet zaprzeć się w czymkolwiek: takie życie
to życie czysto zwierzęce". Autorzy przytaczają słowa św. Teresy: „Bez modlitwy staje się człowiek wnet
zwierzęciem albo szatanem. Kto się nie modli, nie potrzebuje szatana, aby go wtrącił do piekła, bo sam się w
nie spycha. Przeciwnie, nawet największy grzesznik, niechby się modlił tylko przez kwadrans codziennie,
nawróci się; a jeśli wytrwa, może być pewny zbawienia". Doświadczenia zaś osób stanu kapłańskiego lub
zakonnego oddających się pracy czynnej pozwalają stwierdzić dostatecznie, że apostoł, który pod pozorem
przeciążenia pracą czy ze znużenia albo z niechęci, lenistwa, iluzji,
łatwo
skraca swą modlitwę do dziesięciu
lub piętnastu minut, zamiast trwać na niej pół godziny, aby nabrać zapału i sił potrzebnych na cały dzień, musi
z wolna popaść w oziębłość woli.
I wówczas już nie o niedoskonałość tylko chodzi; dusza taka pełna jest grzechów powszednich, a
niemożność trzymania straży nad sercem, w jakiej się stawia dobrowolnie, sprawia, że większość tych błędów
usuwa się spod jej świadomości: dusza
doprowadziła się do tego stanu, że już ich nie widzi.
Jakże ma zwalczać
to, czego nie uznaje za złe? Choroba duszy już wielkie zrobiła postępy. Jest to skutek tego drugiego etapu,
który charakteryzuje
porzucenie
rozmyślania
i wszelkiej
systematyczności.
Wszystko jest gotowe na przyjście
trzeciego etapu,
którego objawem jest
niedbalstwo w odmawianiu
brewiarza.
Modlitwy z przepisu Kościoła, które powinny dawać żołnierzowi Chrystusowemu chęć i siłę do
4
wstępowania coraz wyżej i zaczerpnięcia u Boga sposobu unoszenia się nad światem widzialnym, bez
pogrążania się w nim, stają się ciężarem do odrobienia. Życie liturgiczne, źródło światła, radości, siły, zasług i
łask dla kapłana i dla wiernych, staje się tylko niemiłym obowiązkiem, który się spełnia z niechęcią.
Wewnętrzna cnota religii jest więcej niż zachwiana. Gorączka czynu przyczyniła się do jej wyschnięcia. Dusza
rozumie kult Boga już tylko w zewnętrznych jaskrawych przejawach. Ofiara osobista, serdeczna, uwielbienie,
błaganie, dziękczynienie i wynagrodzenie nie przemawiają już do niej. Dawniej, odmawiając modlitwy ustne,
dusza ta wymawiała ze słuszną dumą, jakby chciała zastąpić chór mnichów:
„Ja również w obecności
aniołów
Twoich śpiewać Ci będę"
(Ps 132, 2). Sanktuarium tej duszy, niegdyś pełne woni życia liturgicznego, stało się
miejscem publicznym, gdzie panuje hałas i nieład. Przesadna żądza czynów i zwykłe rozproszenie zdwajają
roztargnienie, które zresztą zwalcza się coraz mniej. „Nie
we wzruszeniu Pan"
(3 Król 19, 11). Nie ma tam
istotnej modlitwy. Pośpiech, przerwy nieusprawiedliwione, zaniedbanie, senność, opóźnienie i odkładanie do
ostatniej chwili, narażanie przez to modlitwy na walkę z sennością... a być może i opuszczanie od czasu do
czasu, zmieniają lekarstwo w truciznę i ofiarę czci w szereg grzechów, które z czasem przestają być
powszednimi!
Czwarty etap.
Wszystko w życiu tworzy łańcuch. Przepaść ciągnie ku przepaści.
Sakramenty święte!
Przyjmuje się je i sprawuje, jako rzecz godną zapewne szacunku, ale nie czuje się w nich życia, które tam tętni.
Obecność Jezusa w tabernakulum lub trybunał pokuty nie jest już w stanie poruszyć wszystkich sprężyn wiary
aż do szpiku kości.
Nawet Msza święta,
ofiara Kalwarii, jest ogrodem zamkniętym. Dusza ta, chciejmy
przypuszczać, daleka jest od świętokradztwa, lecz już nie odczuwa gorąca Krwi Bożej. Konsekracje
pozostawiają ją zimną, a Komunia oziębłą, rozproszoną, powierzchowną. Brak poszanowania, rutyna, a może
zniechęcenie już są bliskie.
Apostoł tak zwichnięty żyje z dala od Jezusa i nie słyszy już wewnętrznego głosu, którym Jezus przemawia do
swych prawdziwych przyjaciół, gdyż głos ten już doń nie dochodzi.
Od czasu do czasu jednak Przyjaciel niebieski posyła do tej duszy to wyrzut sumienia, to światło, to wezwanie.
Czeka, puka, pragnie wejść:
Pójdź do mnie, biedna, ranna duszo, pójdźże — uzdrowię cię:
„Pójdźcie do mnie
wszyscy...
a ja was ochłodzę"
(Mt 11, 28);
gdyż „jestem zbawieniem twoim"
(Ps 34, 3).
„Przyszedłem, uratować to, co zginęło"
(Łk 19, 10). Ten głos, taki słodki, czuły, tak cichy, a jednak tak
natarczywy powoduje pewne momenty wzruszenia, postanowienia poprawy. Ale drzwi serca nie otwierają się
na oścież, tylko trochę uchylają.
Jezus nie może doń wejść
i te dobre poruszenia duszy oziębłej pozostają bez
jutra... Łaska przechodzi na próżno i zwraca się przeciw duszy. Być może nawet, że w bezgranicznym swym
miłosierdziu Jezus, nie chcąc powiększyć sumy długów tej duszy, całkowicie przestanie przemawiać:
„Lękaj
się Jezusa, który przechodzi i nie powraca".
Idźmy jeszcze dalej, przeniknijmy do głębi duszę, której obraz szkicujemy.
Zarówno w życiu duchowym, jak w umysłowym czy moralnym najwybitniejszą rolę odgrywają
myśli.
A jakież
to myśli ma ta dusza i jaki jest ich tok? Ludzkie, przyziemne, próżne, powierzchowne, egoistyczne, zwracające
się coraz bardziej do własnego ,ja" lub do stworzeń, zresztą najczęściej z pozorami oddania się i poświęcenia.
Temu nieporządkowi w umyśle odpowiada rozprzężenie wyobraźni. Żadna władza nie wymaga tak bardzo
trzymania na wodzy, jak wyobraźnia, a w tym stanie dusza nie myśli o tym — toteż czując puszczone cugle
fantazja galopuje na oślep, nie uważa na zboczenia, nie jest wrażliwa na wybryki. A stopniowe zaniedbanie
wszelkiego umartwienia wzroku otwiera jej obszerne pole do żerowania wszędzie.
Nieporządek wzrasta. Po myślach i wyobraźni zaczyna on obejmować i uczucia. Serce żywi się już tylko
urojeniami. I dokąd dojdzie to serce rozproszone, które już prawie nie troszczy się o panowanie w nim Boga,
stało się niewrażliwe na słodkie sam na sam z Jezusem, na wzniosłą poezję tajemnic, na poważne piękno
liturgii, na wezwania i powaby Boga w Eucharystii; niewrażliwe, jednym słowem, na wpływy życia
nadprzyrodzonego? Czy ono potrafi się skupić w sobie? Nie, to dlań równa się samobójstwu. Ono pożąda
przywiązań, a nie znajdując szczęścia w Bogu, pokocha stworzenie. Pozostaje ono na łasce pierwszej okazji,
rzuca się na nią nieostrożnie, bezkrytycznie, nie troszcząc się o najświętsze więzy, bez względu na interes Ko-
ścioła, może nawet na własną dobrą sławę. Być może, że myśl o odstępstwie jeszcze jest dlań straszna, ale
zgorszenie innych już go tak nie przeraża.
Rozumie się, że dzięki Bogu rzadkie tylko wyjątki dochodzą do takiego kresu, ale któż nie rozumie, że
odwrócenie się od Boga i przyjmowanie zakazanych przyjemności może wciągnąć serce w najgorsze
nieszczęścia. Od:
„Człowiek cielesny nie pojmuje tego"
(l Kor 2, 14) z fatalną koniecznością przychodzi się do:
„Którzy się chowali w purpurze, wybrali gnój"
(Jer 4, 5). Uporczywe złudzenia, zaślepienie umysłu,
stwardnienie serca zwiększają się powoli — wszystkiego można się spodziewać.
Na domiar nieszczęścia,
wola,
choć nie jest zniszczona, lecz doprowadzona do stanu osłabienia i
rozprężenia, które graniczy z całkowitą niemocą. Żądaj od tej duszy już nie energicznej reakcji — to dla niej
jest niemożebne! — ale prostego wysiłku, a usłyszysz tę zrozpaczoną odpowiedź: „Nie
mogę".
A nie być
zdolnym do wysiłku — to znaczy staczać się ku najgorszej katastrofie.
Pewien znakomity bezbożnik wyraził się, że on nie może wierzyć w wierność ślubom i zobowiązaniom
pewnych dusz biorących przez swą działalność udział w życiu światowym: „Chodzą oni po linie, upadki ich
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]