[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wiąteczna
25
www.gazetawyborcza.pl
1
Gazeta Wyborcza
1
Sobota–niedziela 30-31 sierpnia 2008
ROZMOWA
JAKIE ZWIĄZKI ZAWODOWE
su Le Bona, który skończył się gilotyną, takich
świadków własnej okrutnej polityki chciała się
pozbyć jak najszybciej. Sytuacja wyraźnie za-
czynała się odwracać i ci, co ścigali, sami teraz
stawali pod pręgierzem tak samo na śmierć za-
sądzani. Widocznie, jak podkreśla Baczko, od
terroru odejść nie było łatwo. Nie potrafili się
pozbyć tego wygodnego instrumentu zwłasz-
cza ci, którzy żywili wielkie ambicje władzy i wie-
dzieli, kto stanowi niebezpieczną konkurencję.
Tego typu społeczne zachowania znane nam
są nie tylko z historii Francji czy Rosji. Zmienia-
ły się jednak skale. Przemiany rewolucyjne nie
zawsze były tak niezmiernie krwawe, czasem
toczyły się względnie łagodnie. Złość jednak im
towarzyszyła ta sama. Ta sama chęć zniszczenia
nieprzyjaciela za wszelką cenę, nawet przez uży-
cie absurdalnych argumentów. Podobne meto-
dy nadal zyskują sobie zwolenników. Nadal też
zawistnicy nie dostrzegają, że przez to postępo-
wanie rykoszetem ośmieszają samych siebie.
Przeglądam książkę Baczki i widzę, że za-
wiera ona w swej politycznej analizie bardzo
silny podkład etyczny, że autorowi chodzi nie
tylko o pokazanie trudności przejścia od stanu
rewolucyjnego do podporządkowanego kon-
stytucji, raz na zawsze kończącej z terrorem,
lecz także o przedstawienie ludzkiej słabości,
tej łatwości, z jaką człowiek ulega złu. Może on
bowiem głosić szczytne idee, a jednocześnie
przez tę mściwość i nienawiść gotowy jest prze-
śladować innych obywateli.
Narzuca się więc myśl: ciągle to samo. Czyż-
by ambicje i mściwość były silniejsze niż zdro-
worozsądkowe myślenie? Wielkiej bowiem
uczoności ani wielkiego rozumu nie trzeba, by
wiedzieć, że na mściwości i nienawiści nic ni-
gdy nie zbudowano, że w ostatecznym rachun-
ku przynosiły zwykle klęskę, że tak postępują-
cy nie zyskali sobie żadnej chwały, przeciwnie,
bądź sami się stawali przedmiotem kolejnych
oskarżeń, bądź mało pozytywnej opinii i lek-
ceważącego zapomnienia.
Straszną wadą naszego systemu jest to, że łatwo kreuje trybunów
ludowych i konflikty pomiędzy związkami – mówi
prof. Juliusz Gardawski*
Związkowy gen
ccc
Daremne były napominania pani de Staël, któ-
ra wołała, że każda niesprawiedliwość z ko-
nieczności rodzi następną, że mściciele się mno-
żą, im więcej mają ofiar. Baczko w obszernym
rozdziale jej poświęconym przypomina o upra-
wianej przez nią „salonowej” polityce ostrze-
gającej przed skutkami rewanżyzmu. Pisała
bowiem wprost, że mściwość to straszne uczu-
cie, uczucie zaraźliwe i niedające się zaspoko-
Manifestacja „Solidarności” w Warszawie, 29 sierpnia br.
A
DAM
L
ESZCZYŃSKI
: Rząd chce ograniczyć
uprawnienia związków zawodowych. Związ-
kowcy demonstrują w Warszawie i zapowia-
dają protesty. Czy z nimi w ogóle można się
dogadać?
P
ROF
. J
ULIUSZ
G
ARDAWSKI
:
Znam wielu przy-
wódców związkowych. To w większości ludzie
racjonalni, z dużą edukacją praktyczną. Kiedy
jednak opowiadam o tym kolegom, wykładow-
com z SGH, to mam wrażenie, że nie wierzą.
Profesor Wiesława Kozek badała jakiś czas
temu, co o związkowcach piszą gazety. W po-
ważnych tytułach – takich jak „Gazeta” czy
„Polityka” – przeszło 80 proc. tekstów ma wy-
raźne antyzwiązkowe ostrze. Mój kolega, z któ-
rym robiłem w przeszłości badania robotni-
ków, tak to prywatnie skomentował: „Skoro
publicysta zarabia 15 tys. zł miesięcznie, to jak
może wczuć się w sytuację pozbawionego per-
spektyw, kiepsko opłacanego robotnika, a to
w Polsce jedna piąta pracowników”.
Nie zarabiam 15 tys., ale często trudno mi
współczuć związkowcom. Myślę, że nie cho-
dzi tylko o pieniądze. Wielu dziennikarzy wi-
dzi w telewizji podpitych facetów w kombine-
zonach, którzy obrzucają śrubami kancelarię
premiera w obronie nierentownych zakładów.
Albo sprawa Biura Rzecznika Praw Dziecka
– 12 współpracowników zdymisjonowanej
Ewy Sowińskiej z LPR-u założyło związek i te-
raz nowy szef nie może ich ruszyć, choćby
chciał. Powie mi pan, że to nie patologia?
– Mamy związki uwięzione w złym, pato-
logicznym modelu. Największe centrale się
w nim duszą, chociaż same nie są bez winy.
Z historycznych powodów na poziomie za-
kładów tkwi siła związków. Zakładowe orga-
nizacje mają większość etatów i to one kon-
trolują związki. Struktury branżowe i centra-
le są słabsze. Jednocześnie związki utrzymu-
ją się głównie w tradycyjnych działach gospo-
darki i w dużych przedsiębiorstwach. Niech
pan na to nałoży możliwość zakładania w jed-
nej firmie wielu konkurujących związków,
które nie mają obowiązku wyłaniania wspól-
nej reprezentacji, i pojawią się patologie. W za-
kładzie są dwa związki, powstaje trzeci, zało-
żony przez radykalnego działacza robotni-
czego, a właściciel zakłada czwarty, który skła-
da się z 20 ludzi i służy tylko do tego, żeby nie
zgadzać się z pozostałymi.
Największe związki wiedzą, że ten system
jest chory. Ale obawiają się go ruszyć, a i same
są niechętne idei jednej reprezentacji związko-
wej w zakładzie. Gdy rozmawiam ze związkow-
cami, słyszę: „Jak pozwolimy grzebać w usta-
wie o związkach zawodowych, to odbiorą nam
wszystkie uprawnienia, bo funkcjonujemy we
wrogim otoczeniu, a jesteśmy słabszą stroną”.
Rząd chce znieść obowiązek konsultowania
ze związkami zwolnienia pracownika. Kon-
sultacja ma nadal być, ale już po wręczeniu
wypowiedzenia.
– Związkowcy nie zgodzą się na odebranie
takich uprawnień. Proszę sobie wyobrazić,
że jest pan szefem związku, którego większość
to ludzie starsi. Obawiają się bezrobocia i chcą
wcześniejszych emerytur. Wiedzą, że jedy-
ne, co pan – jako lider – może im zaoferować,
to bardzo niewielkie zabezpieczenie przed
zwolnieniem. Ma pan taki elektorat, a słyszy
pan od rządu: „My wam to zabieramy, a wy
dalej sobie działajcie”.
Kolejny pomysł rządu: strajk będzie trzeba
ogłaszać z pięciodniowym wyprzedzeniem.
– To sensowne. Człowiek musi się zastano-
wić i wiedzieć, co ryzykuje. Wywoływanie
strajku jest ostatecznością. Związki mogą za-
chowywać się racjonalnie w sensie ekono-
micznym, nie przestając bronić pracowników.
Z badań europejskich wiemy, jakie warunki
powinny być jednak najpierw spełnione.
Przede wszystkim musi być jeden reprezen-
tant załogi. W firmie może być wiele związków,
ale z jedną reprezentacją, która zajmuje wspól-
ne stanowisko wobec właściciela. Zakład powi-
nien też działać na konkurencyjnym rynku.
U monopolisty łatwiej strajkować. Związek wie,
że może zaryzykować strajk, bo firma nie upad-
nie, a być może uda się urwać trochę zysku mo-
nopoliście. Związki nie mogą zbytnio wiązać się
z polityką. Jeżeli te warunki są spełnione, straj-
ki wybuchają rzadko. U nas – w kraju o słabym
państwie i słabym prawie – często wydają się
bronią, której łatwo użyć w warunkach we-
wnętrznego konf liktu w firmie.
Z naszych badań wynika, że w 80 proc.
uzwiązkowionych firm nie ma walki ani po-
między związkami, ani pomiędzy związkami
i pracodawcą. Problem w tym, że gen konf lik-
tu jest wbudowany w model związków. W każ-
dej chwili może się ujawnić.
Rząd planuje, że będzie można przeprowa-
dzić lokaut, czyli zwolnić wszystkich straj-
kujących.
– Nie wiem, czy w kraju europejskim, któ-
ry chce prowadzić dialog społeczny, a pracow-
nicy są w nim zawsze słabszą stroną, takie
skrajne rozwiązanie jest do przyjęcia. Już wi-
dzę ludzi z radykalnych związków, którzy jeż-
dżą po zakładach i mówią: „Patrzcie, jaki ma-
my brutalny kapitalizm”.
Polacy zresztą mogą dziś wyjechać do pra-
cy do krajów skandynawskich czy do Irlandii,
gdzie związki mają większe uprawnienia. Dla-
czego w ojczyźnie mają być traktowani gorzej?
Wielką wadą naszego modelu jest to, że
bardzo łatwo kreuje trybunów ludowych i kon-
f likty pomiędzy związkami. W latach 90.
związkowcy mówili mi o konf liktach między
związkami na tle politycznym. Dziś boją się
raczej trybuna ludowego – ambitnego pracow-
nika, który nie znalazł czy nie chciał znaleźć
miejsca w istniejących związkach zawodo-
wych. Taki przywódca wykorzystuje to, że
bezrobocie spadło i ludzie przestali bać się
strajkować. Staje się liderem mniejszych związ-
ków lub powstaje wokół niego nowy, radykal-
ny związek zawodowy. Tak było w kopalni Bu-
dryk. Zaczęło się od kilkudziesięciu osób, któ-
re trybun przekonał, że zostały poszkodowa-
ne przy zmianach właściciela.
Skończyło się dramatycznym strajkiem i wiel-
kimi stratami dla firmy i pracowników. Try-
bun robotniczy czasem się przydaje?
– Rzadko. Znam bank, w którym dzięki try-
bunom powstały nowe związki, bo stare właści-
wie kupili właściciele. Właściciel gwarantował
pełne bezpieczeństwo zatrudnienia dla elit związ-
kowych – pod warunkiem że nie będą się sprze-
ciwiać, kiedy reszcie pracowników będą mówi-
li „do widzenia”. Bank wyrzucał tych, którzy
pracowali za długo i mieli wyższe płace. Przyj-
mował nowych, absolwentów prywatnych szkół
wyższych, którym mógł płacić niższe pensje.
Kupione związki na to szły. Dzięki nowym związ-
kom pracowników nie zwolniono.
Zwykle konf likty między związkami są bar-
dzo szkodliwe, nawet gdy nie zjawi się żaden
trybun. Często wygląda to tak: wiele związków
osiąga porozumienie płacowe, jeden z nich uzna-
je, że można żądać więcej, a przy tym wzmocnić
swoją pozycję, wyłamuje się i rozpoczyna strajk.
Wiele pomysłów odebrania związkom upraw-
nień wychodzi od zrzeszeń pracodawców, np.
Lewiatana. Mówi pan, że związkowcy są ra-
cjonalni, a pracodawcy? Może po prostu wy-
korzystują przełożenie na rząd – przyjazny dla
biznesu – żeby przepchnąć swoje interesy?
– Związki zawodowe same dają argumen-
ty przeciwnikom – choćby przez tak nieodpo-
wiedzialne zachowanie jak w Budryku. W ba-
daniach drobni przedsiębiorcy mówili nam
W sytuacjach wielkich
przemian niezmiernie
łatwo wystawia się
rachunki – jednym
za sprzeciwy, innym
za zbyt gorliwą lojalność
ić. Od jej słów nawołujących do litości, wyba-
czania i wzajemnego zrozumienia jako podsta-
wowych warunków życia społecznego minęło
dwieście lat, które potwierdziły ich prawdziwość.
Cóż, nie jest łatwo odejść od terroru, nie jest
łatwo skończyć z rewanżyzmem. Kiedy się czy-
ta książkę Baczki, raz jeszcze można się prze-
konać, jak ten rewanżyzm bywa destrukcyjny,
jak staje się hamulcem w przejściu do normal-
nego politycznego życia.
Z tej książki wielu rzeczy można się na-
uczyć. Historia powinna uczyć, ale historia nie
uczy. Zawistnik, jeżeli nawet zajrzy do książki
Baczki, ani wniosków politycznych, ani tym
bardziej etycznych z niej nie wysnuje. I nie
przemówi mu do rozsądku ten chociażby fakt,
podkreślony zresztą przez Baczkę, który – jak
mi się wydaje – nie myśli w tym momencie
o Francji, lecz o Polsce: że ta złość, ta mściwość
nawet mimo uchwalonej amnestii, mimo za-
wartego pokoju z obcymi siłami, mimo tej sym-
bolicznej zmiany nazwy placu Rewolucji na
plac Zgody (Concorde) przetrwały jeszcze nie-
stety w rozmaitych regionach przez parę dzie-
siątków lat, zatruwając atmosferę.
1
Cytat z książki „Jak wyjść z terroru”
w przekładzie Wiktora Dłuskiego
*PROF. BARBARA SKARGA
filozof i historyk filozofii, profesor IFiS PAN.
Opublikowała m.in.: „Przeszłość
i interpretacje” (1987), „Ślad i obecność”
(2002), „Kwintet metafizyczny” (2005)
1
Dokończenie na s. 26
uuu
konf liktu
Sobota–niedziela 30-31 sierpnia 2008
1
Gazeta Wyborcza
1
www.gazetawyborcza.pl
HISTORIA
GDAŃSK NA POGRANICZU KULTUR
uuu
Dokończenie ze s. 25
wysoki. Ale jak mam tego nie robić, jak wiel-
kie korporacje też płacą ludziom poza podatka-
mi – fundując samochód służbowy, darmowe
implanty dentystyczne, przedszkole, basen?”.
Nie mają partnerskiego stosunku do pracow-
ników, tylko paternalistyczny. Dlatego założenie
związku zawodowego odbierają nie tylko jako
zagrożenie, ale także jako wyraz braku zaufania.
Jestem ich ojcem i matką, a oni robią mi coś
takiego?
– Na pytanie: „Czy powinien być związek
zawodowy?”, pracodawca odpowiada: „Ja je-
stem najlepszym związkiem zawodowym,
wszystko wiem o moich pracownikach. Jak
mają problem, przychodzą do mnie, wszyst-
ko załatwiamy”.
Kiedy firmie idzie gorzej, mają jednak pro-
blemy z komunikacją – że trzeba pracować
więcej, a pieniędzy nie ma. Wtedy chcieliby
mieć reprezentację pracowników. W bada-
niach z 2000 r. ponad 60 proc. przyznało nam:
„Coś takiego by się przydało”.
Może jednak związek?
– Nie, raczej mąż zaufania załogi, ale nie
związek. Mają alergię.
W Danii czy Wielkiej Brytanii związki nie tylko
bronią pracowników, ale też administrują fun-
duszami socjalnymi, prowadzą szkolenia. Są
silnym, poważnym partnerem, pożytecznym
dla wszystkich. Dlaczego u nas tak nie jest?
– Do tego trzeba woli, ludzi z energią, pienię-
dzy. U nas szczupłe zasoby związków są wyda-
wane zgodnie z dzisiejszymi potrzebami elek-
toratu związkowego, niewiele zostaje na myśle-
nie i działanie perspektywiczne. W Polsce jed-
na trzecia pracowników pracuje w cieniu ko-
deksu pracy, który formalnie obowiązuje, ale
się go nie przestrzega. To się zaczyna już w mo-
mencie przyjmowania do pracy, kiedy pan – ja-
ko pracownik – godzi się na układ, w którym 1500
zł dostaje pan oficjalnie, a drugie tyle pod sto-
łem. Wtedy wchodzi pan w inny świat niefor-
malnych relacji z pracodawcą.
Rząd pójdzie na rękę pracodawcom? Będzie-
my mieli powtórkę z walki klasowej?
– Nie sądzę. Rząd jest umiarkowany i w ne-
gocjacjach wyważony, a w związkach nie ma ani
chęci, ani możliwości wszczęcia takiej walki.
Wszyscy mówią, że chcieliby zawrzeć pakt
społeczny na miarę Hiszpanii czy Irlandii, ale
tam doszło do tego, kiedy cały kraj zaczął to-
nąć i wszyscy wiedzieli, że trzeba budować no-
we instytucje, żeby ratować gospodarkę. W Pol-
sce – chwała Bogu! – takiej sytuacji nie ma, ale
nie ma też motywacji społecznych do wielkich
reform czy paktu. Brak ich było w czasie Je-
rzego Hausnera, brak ich obecnie. Nauczyliś-
my się prowadzić dialog społeczny między
związkami, pracodawcami i rządem, to już nie
jest dawna rozmowa głuchych, ale od tego do
dużego porozumienia droga jeszcze daleka.
Ile lat można wytrzymać, wchodząc codziennie
jako listonosz do swojego mieszkania?
O powojennych losach gdańszczan pisze
Alina Kilian*
nawet: „Jak u mnie powstanie związek, zamy-
kam firmę, przestaję produkować”.
W latach 1990-91 „Solidarność” prowadzi-
ła akcję usuwania dyrektorów z państwowych
jeszcze zakładów. Z naszych badań wynika,
że wielu potem przeszło do firm prywatnych
i to oni zachowali wielkie pretensje do związ-
ków. Te ich antyzwiązkowe poglądy szybko
rozpowszechniły się wśród przedsiębiorców.
W 2000 r. byli dyrektorzy i kierownicy stano-
wili 60 proc. właścicieli średnich i większych
firm! Ci ludzie mieli na pieńku ze związkami.
Między innymi dlatego w polskich firmach
prywatnych praktycznie ich nie ma.
Związki dążą dziś do tego, żeby tylko nie-
które z nich, te najliczniejsze – „Solidarność”,
OPZZ i Forum – mogły negocjować układy
zbiorowe i żeby odsunąć zagrożenie za stro-
ny radykalnych trybunów ludowych czy nie-
wielkich radykalnych organizacji. Te wielkie
centrale już zasiadają w Komisji Trójstronnej.
Trzy związki mają także inne propozycje ra-
cjonalizujące model związkowy. Z kolei pra-
codawcy często proponują, żeby zlikwidować
gen konf liktu i tworzyć jedną reprezentację
związkową w zakładzie, żeby nie musieli ne-
gocjować z wieloma związkami. Związki jed-
nak tak daleko nie chcą iść.
Związkowcy z pewnością chcą zmian, ale
klimat jest niesprzyjający.
Bo liberalny rząd nie lubi związków?
– Tylko w 8 proc. polskich prywatnych firm
są związki. Raczej nie wstępują do nich pracow-
nicy o lepszym wykształceniu i pozycji. Praco-
dawcy umiejętnie tworzą atmosferę, w której
wstąpienie do związku staje się dowodem nie-
lojalności: skoro potrzebuje pan obrony przed
pracodawcą, to jak pan chce liczyć na awans?
Powstają w Polsce nowe związki zawodo-
we, ale głównie w wielkich ponadnarodowych
korporacjach, np. w Volkswagenie i Oplu-GM.
Zakłada się związki w marketach, w agencjach
ochrony. Amerykański socjolog David Ost
opisał je niedawno w „Krytyce Politycznej”.
Aż w 37 proc. zakładów zagranicznych są
związki. Wstępują do nich ludzie młodsi i le-
piej wykształceni. Zagraniczni właściciele sta-
rają się utrzymać jeden związek zawodowy,
który będzie nieźle działał i z którym da się
rozmawiać. Wiedzą, że taki kanał komunika-
cji z pracownikami bardzo się przydaje.
Zagraniczny kapitalista jest z XXI wieku, a pol-
ski zatrzymał się w czasach „Ziemi obiecanej”?
– Polscy pracodawcy są bardzo elastyczni.
Większe przedsiębiorstwa tworzyła głównie
kadra z przedsiębiorstw państwowych.
Ci ludzie szybko się uczą i ciężko pracują.
Z badań wynika, że najwięcej godzin pracują
właściciele średniej wielkości firm – dłużej niż
pracownicy. To ludzie walczący na konkuren-
cyjnym rynku, we wrogim otoczeniu admini-
stracyjno-biurokratycznym.
Bardziej boją się urzędów niż konkurentów.
Wiedzą, że jeżeli chcą coś budować, inwesto-
wać, muszą przejść gehennę. Mówią: „Urzęd-
nik może mi dać zezwolenie jutro, a może za
trzy tygodnie. W jego oczach widzę pytanie: a co
ja z tego będę miał? Łapówki nie dam, bo będzie
raban, więc kombinuję, jak go zachęcić”.
Nauczyli się też, że państwo jest słabe, a pra-
wo elastyczne. Gdzie mogą, oszukują, chociaż
wielu z nich ma skrupuły. Racjonalizują so-
bie oszustwa na różne sposoby. Słyszę np.:
„Płacę ludziom pod stołem, bo ZUS jest zbyt
gorsi Polacy
G
orzko brzmią słowa jed-
nego z przedwojennych
gdańszczan wywiezio-
nego w lutym 1945 r. ja-
ko nastolatek do Nie-
miec: – Po wojnie ksiądz
mi pisał: „Chłopcze, nie
wracaj”, ale matka pisa-
ła: „Chłopcze, wracaj do domu”. Wróciłem.
To był mój największy błąd w życiu.
„Szwaby raus” na drzwiach do mieszka-
nia albo „Do szwabów” ze strzałką w kierun-
ki drzwi – takie napisy zmywali jeszcze wie-
le lat po wojnie przedwojenni gdańszczanie,
wywodzący się z Wolnego Miasta Gdańska.
Autochtoni, ludność miejscowa, „tutejsi” al-
bo dumnie „Danziger”, czyli gdańszczanie
z dawnego Wolnego Miasta Gdańska. Łączy
ich miłość do Gdańska i wspólna przeszłość,
również ta wyparta z polskiej pamięci zbio-
rowej – powojenna.
Żadna z osób udzielających mi wywiadu
do przygotowywanej książki nie wyraziła
zgody na opublikowanie jej nazwiska. – My-
śmy już swoje przeszli – tłumaczyli. Na pró-
bę przekonania, iż dzisiaj czasy się zmieni-
ły, odpowiadali pytaniem: „A skąd wiadomo,
że się znowu nie zmienią?”. Półtora roku póź-
niej wypomniano Donaldowi Tuskowi, gdań-
skiemu Kaszubie, „dziadka z Wehrmachtu”.
cyjnych. Potem były wypędzenia i do General-
nego Gubernatorstwa, i do Rzeszy, wywłasz-
czenia, a jeszcze później powoływanie do We-
hrmachtu i innych organizacji paramilitarnych.
W Gdańsku wcielonym 1 września 1939 r. do
Rzeszy nie wolno było działać Polskiemu Czer-
wonemu Krzyżowi, nie było ani Rady Głównej
Opiekuńczej, ani żadnej namiastki polskiej ad-
ministracji komunalnej. Tu polscy robotnicy
przymusowi musieli nosić na ubraniu „P” i nie
wolno było nikomu posługiwać się językiem
polskim. Tu była III Rzesza.
Zdani byli na siebie. Bernard Filarski, le-
karz stomatolog, był wybitnym i znanym
działaczem Polonii gdańskiej. Aresztowany
1 września 1939 r., został zamordowany
w marcu 1940 wraz z innymi działaczami Po-
lonii. Jego najstarszego syna osadzono
w KZ Stutthof, a potem w Mauthausen. Żo-
nę Bernarda Filarskiego z szóstką małych
dzieci Niemcy wysiedlili wiosną 1940 do Ge-
neralnego Gubernatorstwa. Żeby przeżyć,
żebrali. Chłopi brali ich za przestępców, któ-
rzy zostali karnie przesiedleni do ich wsi.
O prześladowaniu przez władze Wolnego
Miasta Gdańska Agnieszki Szulc, wdowy z dzie-
sięciorgiem dzieci, za posyłanie dzieci do pol-
skiej szkoły rozpisywała się przed wojną prasa
w Polsce. W czasie wojny trzech z jej synów zo-
stało powołanych do Wehrmachtu. Jednemu
z nich, Leonowi, powołanemu po zwolnieniu
z obozu Stutthof, udało się przedostać do alian-
tów. Dwaj inni polegli. Jedna z córek została wy-
wieziona na roboty do Rzeszy. Sama Agniesz-
ka Szulc, z pozostałymi dziećmi wypędzona do
Generalnego Gubernatorstwa, wegetowała w ja-
kiejś wsi, a później w obozie w Niepokalanowie.
Nie te Niemcy
Skąd się wzięli Danziger? Zwykle z Kaszub,
Pomorza, Wielkopolski. Niektórzy osiedlili
się w Gdańsku na początku XX wieku po po-
wrocie z emigracji zarobkowej do Zagłębia
Ruhry. Żyli na pograniczu trzech kultur – ka-
szubskiej, niemieckiej i polskiej. W Gdańsku
przejmowali kulturę nie tyle niemiecką, ile
miejską, gdańską. Tak jak przybysze w War-
szawie warszawską czy we Lwowie – lwowską.
Większość to byli ludzie, których określa
się jako self-made man. Mieli duże poczucie
godności i własnej wartości wynikające
z osiągnięcia sukcesu życiowego. Opuszcza-
li wieś, w której byli robotnikami rolnymi pra-
cującymi „na pańskim”, a w Gdańsku osiąga-
li status wykwalifikowanego robotnika – szano-
wanego, zrzeszonego w związku zawodowym.
Niektórzy zostawali rzemieślnikami czy przed-
siębiorcami. Brali aktywny udział w życiu kul-
turalnym, czytali regularnie prasę.
Danziger wiedzieli, jak żyć i pracować dla
wspólnego dobra w granicach obowiązujące-
go prawa. Do momentu pojawienia się nazi-
stów to niemieckie państwo prawa kształto-
wało ich wyobrażenia o tym, jak powinno być
zorganizowane społeczeństwo. Ich rzekoma
proniemieckość była respektem dla spraw-
ności niemieckiej administracji, braku korup-
cji, znakomitej organizacji i szacunku dla pra-
cy, wyrosłym z wartości mieszczańskich i pro-
testantyzmu. Ich wartościami stały się: pra-
cowitość, rzetelność, odpowiedzialność.
Przez stulecia losy polskich gdańszczan
splatały się z niemieckimi. Mieli kontakty są-
siedzkie, rodzinne, towarzyskie, razem pra-
cowali. Wobec nazistów Danziger nie mieli
żadnych złudzeń: III Rzesza to nie były te
Niemcy, które znali od pokoleń.
1 września 1939 r. oznaczał dla nich nie tyl-
ko obronę Poczty Polskiej czy walkę na Wester-
platte – to była również zmiana ich statusu pań-
stwowego poprzez włączenie Wolnego Miasta
do Rzeszy. Jako mieszkańcy i obywatele Gdań-
ska byli całkowicie bezbronni – tam zameldo-
wani, pracujący, ujęci w różnych rejestrach, nie
mieli jak się uchronić przed prześladowania-
mi. Aresztowanych – czasem już pod koniec
sierpnia – hitlerowcy mordowali, upokarzali,
osadzali w więzieniach i obozach koncentra-
1
R
OZMAWIAŁ
A
DAM
L
ESZCZYŃSKI
Zweryfikowani, upokarzani
Po wojnie gdańszczanie tak jak rdzenni miesz-
kańcy Ziem Odzyskanych przeszli tzw. wery-
fikację według kryterium narodowościowe-
go. O uznaniu za Polaka decydowały: znajo-
mość języka polskiego, członkostwo w pol-
skich organizacjach, postawa w czasie wojny.
Zweryfikowani nie podlegali wysiedleniom,
otrzymywali polskie obywatelstwo i mieli pra-
wo ubiegać się o rewindykację mienia. Otrzy-
mywali tzw. zaświadczenie weryfikacyjne
i składali przysięgę wierności narodowi i pań-
stwu polskiemu. Odezwy władzy skierowa-
ne do nich głosiły: „Stanowimy jeden naród”.
Rzeczywistość okazała się inna.
Sytuacja zweryfikowanych gdańszczan
była tak zła, iż 4 czerwca 1946 r. władza powo-
łała Wojewódzki Komitet Opieki nad Zwery-
fikowanymi. Już sama weryfikacja i obowią-
zek składania przysięgi na wierność były dla
zasłużonych dla polskości gdańszczan upo-
karzające. Jeszcze gorzej było z ubieganiem
się o zwrot majątku, najczęściej o przejęte
przez państwo polskie domy i mieszkania. Za-
chowało się wiele dokumentów i relacji świad-
czących o tragicznych losach gdańszczan.
W 1947 r. B. prosi polskich urzędników
o zwrot przedwojennego domu, by móc wy-
najmować pokoje i uprawiać ogród. Żyje z ro-
dziną w nędzy. B. była wdową po gdańszcza-
ninie, który przed wojną współpracował z pol-
skim wywiadem. Jej mąż, aresztowany w cza-
sie próby przekroczenia granicy polsko-wę-
gierskiej w 1940 r., został rozstrzelany po
trzech latach więzienia. Aresztowani i stra-
ceni zostali również jego rodzice. Sama B.
przeżyła okupację w niemieckim więzieniu.
Po wojnie po powrocie do Gdańska miesz-
kała z córką i matką u siostry w jej mieszka-
niu we Wrzeszczu. Jej dom zajęli osiedleń-
cy. Wypędzone bezprawnie wraz z siostrą
z jej mieszkania, otrzymują jeden maleńki
pokoik w lokalu zajmowanym przez Pola-
*PROF. JULIUSZ GARDAWSKI
socjolog, kierownik Katedry
Socjologii Ekonomicznej
SGH, prowadził badania
„Polacy pracujący” w 2005
i 2007 r. finansowane przez
PKPP Lewiatan przy współudziale KK
„Solidarności”, autor m.in. książek
„Przyzwolenie ograniczone. Robotnicy
wobec rynku i demokracji” (1996),
„Konfliktowy pluralizm polskich związków
zawodowych” (2003)
Do związków zawodowych w 2007 r. należało 10,9 proc. pracujących Polaków, 77 proc. Szwe-
dów, 84 proc. Duńczyków, 76 proc. Finów – ale tylko 11 proc. Litwinów, 12 proc. Francuzów
i 12,5 proc. Amerykanów.
1
Źródło: Industrial Relations in Europe 2006, wyd. European Commission,
oraz United States Department of Labor
Czego chce rząd?
Odejście od zasady opiniowania przez
związki zwolnień z pracy.
Skrócenie do dwóch lat okresu ochronne-
go przed zwolnieniem przed emeryturą. Dziś
zaczyna się on cztery lata przed wiekiem eme-
rytalnym. Rząd zamierza także odebrać pra-
wo przechodzenia na wcześniejsze emerytu-
ry wielu grupom zawodowym.
Utrudnienie wykorzystania urlopu na żą-
danie, czyli „kacowego”. To urlop brany w sy-
tuacji wyjątkowej, gdy pracownik nie może
wcześniej ustalić wolnego z pracodawcą. Rząd
zamierza utrudnić jego wykorzystanie. Nie
będzie można brać po kolei czterech przysłu-
gujących dni. Pracodawcy chcą też, by pracow-
nik musiał uzasadnić urlop na żądanie.
Przywrócenie pojęcia „porzucenia pracy”
w kodeksie pracy, usuniętego w 1996 r. Po wpro-
wadzeniu takiego rozwiązania firmy mogły-
by liczyć na odszkodowanie za straty wynikłe
z nagłego porzucenia pracy.
Strajk będzie mógł się rozpocząć nie
wcześniej niż pięć dni od jego ogłoszenia. W pla-
nach jest także lokaut, czyli możliwość zamknię-
cia firmy i wyrzucenia strajkujących pracow-
ników, gdy sąd w trybie pilnym orzeknie, że
strajk jest nielegalny.
Koniec z obowiązkowym przywracaniem
do pracy niesprawiedliwie zwolnionych pra-
cowników, którzy wygrali sprawę w sądzie.
Za to dostawaliby wyższe niż dziś odszko-
dowanie.
OPRAC
.
AL
1
26
Danziger,
11
1
[ Pobierz całość w formacie PDF ]