[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JOHN FLANAGAN
PŁONĄCY MOST
Tłumaczenie
Stanisław Kroszczyński
PROLOG
Halt i Will podążali tropem wargalów już od trzech dni.
Niedawno widziano jak cztery
zwaliste, gruboskórne stwory, oddane zbuntowanemu wielmoży, Morgarathowi, przemierzały
tereny lenna Redmont, kierując się na północ. Gdy wieść o tym dotarła do zwiadowcy,
natychmiast ruszył za nimi wraz ze swym młodym czeladnikiem, aby przeciąć im drogę.
- Skąd oni się tu wzięli? - spytał Will podczas jednego z krótkich postojów. - Przecież
teraz Wąwóz Trzech Kroków jest chyba naprawdę dobrze strzeżony?
Było to jedyne dostępne przejście łączące królestwo Araluen i płaskowyż, na którym
wznosiły się Góry Deszczu i Nocy, gdzie mieściła się siedziba Morgaratha. Królestwo
przygotowywało się do nadchodzącej wojny z Morgarathem, toteż niezbyt liczny stały
garnizon pilnujący wąskiego przesmyku został wzmocniony kompanią piechoty i łuczników.
- Owszem, w większej liczbie mógłby przejść tylko tamtędy - przyznał Halt - ale tak
mały patrol zapewne zdołał przekraść się na teren królestwa, drogą przez urwiska.
Górzysty płaskowyż, który stał się miejscem wygnania Morgaratha, wznosił się
wysoko nad południowymi krańcami królestwa. Od Wąwozu Trzech Kroków na wschodzie
aż ku zachodowi ciągnęły się przepastne urwiska, tworząc naturalną granicę między
płaskowyżem i Araluenem. Dalej linia ich skręcała na południowy zachód, przechodząc w
kolejną nieprzebytą przeszkodę zwaną Rozpadliną - była to ogromna szczelina biegnąca aż do
morza i dzieląca krainę Morgaratha od królestwa Celtów.
Przez ostatnich szesnaście lat właśnie te naturalne fortyfikacje chroniły Araluen i
sąsiednią Celtię przed najazdami Morgaratha. Jeśli jednak spojrzeć na to z drugiej strony,
zapewniały buntownikowi ochronę przed siłami Araluenu.
- Sądziłem, że te urwiska są przeszkodą nie do przebycia? - zdziwił się Will.
Halt pozwolił sobie na ponury uśmiech.
- Nie ma przeszkód, których nie dałoby się pokonać. Zwłaszcza jeśli ktoś mało dba o
to, jakie straty poniosą wykonawcy jego rozkazów. Przypuszczam, że spuścili się na linach
lub zeszli po drabinach sznurowych którejś bezksiężycowej nocy, przy złej pogodzie. Tym
sposobem zdołali ominąć nasze straże graniczne.
Wstał, dając tym samym do zrozumienia, że postój dobiegł końca. Will uniósł się
również, ramię w ramię podeszli do koni. Wskakując na siodło, Halt stęknął cicho. Rana, jaką
odniósł podczas starcia z kalkarami, wciąż jeszcze dokuczała mu nieco.
- Mniej mnie obchodzi, jak się tu dostali - ciągnął. - Idzie o to, dokąd zmierzają i jakie
mają zamiary.
Ledwo wymówił te słowa, gdy usłyszeli przed sobą głośny okrzyk, potem jakieś
dziwne pomruki, a następnie szczęk broni.
- A tego być może zaraz się dowiemy! - dokończył Halt.
Puścił się galopem, kierując konikiem za pomocą kolan, gdy tymczasem jego ręce
napięły potężny długi łuk. Will galopował tuż za nim, ale umiejętnościami jeździeckimi nie
dorównywał Haltowi - prawą ręką trzymał wodze, w lewej dzierżył swój własny łuk.
Jechali przez rzadki las, pozostawiając troskę o wybór drogi swoim wierzchowcom.
Nagle wypadli na szeroką polanę. Wstrzymany przez swego pana Abelard stanął jak wryty,
Wyrwij tuż obok niego. Will wypuścił z dłoni wodze i błyskawicznie sięgnął do kołczanu po
strzałę.
Pośrodku otwartej przestrzeni rósł spory figowiec. U jego stóp znajdowało się małe
obozowisko. Z ogniska wznosiła się jeszcze smużka dymu, obok leżał tobołek i koc. Czterech
wargalów, których śladami podążali, otoczyło samotnego mężczyznę, opierającego się pleca-
mi o pień drzewa. Póki co jego długi miecz trzymał napastników na dystans, lecz wargalowie
nie dawali za wygraną, czekając na najmniejszy błąd i wypatrując luki w szermierczych
zasłonach ofiary. Uzbrojeni byli w krótkie miecze i topory, a jeden z nich miał ciężką żelazną
włócznię.
Na widok stworów Willowi zaparło dech w piersiach. Pościg trwał długo, a teraz
nagle i niespodziewanie ujrzał ich na własne oczy. Byli potężnie zbudowani, mieli długie ryje
i wielkie żółte kły, które szczerzyli teraz, czając się na swą ofiarę. Porośnięci byli kudłatym
futrem, a prócz tego nosili zbroje z czarnej skóry. Mężczyzna odziany był podobnie. Odpierał
ich ataki, ale gdy krzyknął, w jego głosie słychać było strach:
- Cofnąć się! Spełniam misję na polecenie lorda Morgaratha. Cofnąć się, to rozkaz!
Rozkazuję wam w imieniu lorda Morgaratha!
Halt na grzbiecie Abelarda podjechał kilka kroków w ich stronę, by móc lepiej
celować.
- Rzucić broń! Wszyscy! - zakrzyknął. Pięć par oczu skierowało się ku niemu, czterej
wargalowie i ich ofiara byli najwyraźniej zaskoczeni. Napastnik uzbrojony we włócznię
pierwszy odzyskał przytomność umysłu. Zorientował się, że widok jeźdźca osłabił czujność
mężczyzny uzbrojonego w miecz, zrobił wypad i wbił włócznię w jego ciało. W następnej
sekundzie strzała Halta przeszyła jego serce i napastnik padł martwy obok swej ofiary.
Mężczyzna opadał jeszcze na kolana, gdy pozostali wargalowie ruszyli w stronę
zwiadowców.
Pomimo niedźwiedziowatej postury poruszali się niewiarygodnie szybko.
Druga strzała Halta powaliła wargala szarżującego z lewej strony. Will strzelił do
stwora biegnącego z prawej i natychmiast zdał sobie sprawę, że nie docenił prędkości, z jaką
poruszała się bestia. Strzała ze świstem przeleciała tam, gdzie wargal znajdował się o ułamek
sekundy wcześniej. Chłopak błyskawicznie dobył następnej strzały i dosłyszał ochrypły jęk
bólu, gdy trzecia strzała Halta utkwiła w piersi środkowego napastnika. Will wypuścił drugą
strzałę, celując do ostatniego z wargali, który był już zatrważająco blisko.
Przerażony widokiem dzikich oczu i żółtych kłów, zbyt pospiesznie zwolnił cięciwę.
Jego strzała nie miała żadnej szansy, by trafić wargala, który niemal już go dopadał.
Napastnik wydał z siebie triumfalny charkot, ale wówczas niespodziewanie Wyrwij
ruszył na pomoc swemu panu. Konik zarżał i stanął dęba, młócąc przednimi kopytami.
Zamiast cofnąć się przed straszliwym stworem, wybiegł do przodu na jego spotkanie.
Zaskoczony Will chwycił się łęku siodła.
Wargal był równie zdezorientowany. Podobnie jak wszyscy jego pobratymcy, żywił
zabobonny lęk przed końmi - lęk, który narodził się podczas bitwy na Wrzosowiskach
Hackham Heath przed szesnastoma laty, kiedy to pierwsza armia wargalów Morgaratha
została zdziesiątkowana przez aralueńską kawalerię. Na swoją zgubę wargal zawahał się i
postąpił krok do tyłu, by uniknąć kopyt tłukących powietrze.
Czwarta strzała Halta trafiła go w szyję. Odległość była tak niewielka, że przebiła ją
na wylot. Wargal wydał śmiertelny wrzask i runął martwy na trawę.
Blady jak ściana Will zsunął się z końskiego grzbietu, kolana się pod nim ugięły.
Musiał przytrzymać się boku Wyrwija, by nie upaść. Halt szybko zeskoczył z siodła i stanął
obok chłopca, obejmując go ramieniem.
- Już dobrze, Willu - Głęboki głos zwiadowcy przebił się przez strach, który ogarnął
umysł chłopca. - Już po wszystkim.
Ale Will był w stanie tylko potrząsnąć głową, wciąż przerażony sceną, która dopiero
co się rozegrała.
- Halt... chybiłem... i to dwa razy! Straciłem głowę i chybiłem! - Było mu wstyd, że
tak haniebnie zawiódł swego nauczyciela. Poczuł, że ramię Halta obejmuje go mocniej, uniósł
twarz, by spojrzeć w brodate oblicze mistrza i jego ciemne, głęboko osadzone oczy.
- Inną jest rzeczą strzelać do tarczy, a inną do szarżującego wargala. Tarcza zazwyczaj
nie próbuje cię zabić.
- To ostatnie zdanie Halt wypowiedział znacznie łagodniejszym tonem. Zdał sobie
sprawę, że Will przeszedł wstrząs. I nic dziwnego - przyznał w duchu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]