[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Hans Christian Andersen
Zupa z kołka od kiełbasy
I
Jakiż wspaniały był wczoraj obiad! - mówiła pewna stara,
domowa mysz do drugiej myszy, która nie była na tę ucztę
zaproszona. Siedziałam na dwudziestym pierwszym miejscu
od starego mysiego króla, a to chyba niemało! Czy mam pani
opowiedzieć, jakie podawano potrawy? Były doskonale
dobrane: spleśniały chleb, skórka od słoniny, świeca łojowa i
kiełbasa, a potem na nowo wszystko od początku. Było to
tak, jakbyśmy dostali dwa obiady. Panował uroczy nastrój i
rozmawiano wiele, zupełnie jak w gronie rodzinnym. Nic nie
pozostało na półmiskach prócz kołka, na który nadziana była
kiełbasa. Zaczęła się więc toczyć rozmowa o zupie, którą
można by z takiego kołka przyrządzić. Wszyscy słyszeli, że
taka zupa podobno istnieje, ale nikt jej nigdy nie skosztował,
a tym bardziej nie wiedział, jak się ją przyrządza.
Wzniesiono toast na cześć wynalazcy takiej zupy i
żartowano, że zasługuje on na godność prezesa ubogich. Czy
to nie dowcipne? Wtedy wstał mysi król i zapowiedział, że ta
spośród młodszych myszy, która potrafi przyrządzić
najsmaczniejszą zupę z kołka od kiełbasy, zostanie jego
żoną. I wyznaczył równy rok czasu do namysłu.
- To byłoby wcale nieźle! - powiedziała druga myszka. -
Ale jak się przyrządza taką zupę?
- Tak, jak się ją przyrządza? - pytały wszystkie myszki,
młode i stare. Każda chciała bowiem zostać królową, ale
żadna nie miała ochoty pójść w daleki świat po naukę
gotowania, choć bez tego nie sposób było się obejść! Nie
zawsze ma się ochotę opuścić ciepły kącik rodzinny, gdyż
wiadomo, że tam na świecie nie dostaje się codziennie
skórek od sera i nie codziennie wącha się słoninkę; trzeba
czasami głodować, a nawet można się narazić na pożarcie
żywcem przez kota.
Te myśli odstraszały większość myszek od wyruszenia w
świat. Znalazły się tylko cztery odważne, które zdobyły się
na podróż. Wszystkie były młode i energiczne, ale bardzo
biedne. Postanowiły udać się każda w inną stronę świata, by
spróbować, której będzie najlepiej sprzyjało szczęście. Każda
zabrała z sobą kołek od kiełbasy, żeby nie zapomnieć, w
jakim celu podróżuje; kołek służył każdej zarazem jako kij
wędrowny.
Wyruszyły z początkiem maja, a powróciły po roku
dopiero, również w maju. Wróciły jednak tylko trzy. Czwarta
nie przyszła i nie dała o sobie znaku życia. Nadszedł więc
dzień rozstrzygający.
- Tak już jest w życiu, że największą przyjemność musi
zawsze popsuć coś przykrego! - powiedział mysi król i wydał
rozkaz zaproszenia wszystkich myszy w obrębie wielu mil
wokoło. Miały się zebrać w kuchni. Trzy myszy podróżniczki
stanęły osobno rzędem, a na miejscu przeznaczonym dla
zaginionej myszy umieszczono kołek od kiełbasy spowity
krepą. Nikomu nie wolno było przemówić, dopóki te trzy nie
wypowiedziały swoich mów i dopóki król nie zdecydował, co
się potem będzie mówiło.
A teraz posłuchajmy.
II
Co widziała i czego się nauczyła w podróży pierwsza myszka
- Gdy wyruszyłam w szeroki świat - opowiadała mała
myszka - myślałam, podobnie jak wiele innych istot w moim
wieku, że pochłonęłam już całą wiedzę, a tymczasem tak
wcale nie jest: muszą przejść dni i lata, zanim się to
osiągnie. Wyruszyłam od razu na morze, wsiadłam na statek,
który żeglował na północ. Słyszałam, że kucharz okrętowy
radzi sobie jak najlepiej, ale to nie sztuka sobie radzić, gdy
ma się do rozporządzania całe połcie słoniny, beczki
solonego mięsa i mąki. Żyje się tam wspaniale, ale nie ma
okazji, żeby nauczyć się przyrządzania zupy z kołka od
kiełbasy. Żeglowaliśmy wiele dni i nocy; miałam już aż nadto
wilgoci i kołysania. Gdy przybyliśmy do celu, opuściłam
statek; było to daleko na północy.
Dziwne to uczucie wyruszyć ze swego rodzinnego kącika
płynąć okrętem i nagle znaleźć się o setki mil, daleko, w
zupełnie obcym kraju. Były tam dzikie lasy sosnowe i
brzozowe, które mocno pachniały. Nie lubię tego, zioła
wydawały tak mocną woń, że aż zaczęłam kichać;
przypomniała mi się kiełbasa. Były tam też leśne jeziora,
których wody z bliska były czyste, ale z daleka robiły
wrażenie czarnych jak atrament. Pływały po nich białe
łabędzie, które zrazu wzięłam za pianę, tak były nieruchome,
ale potem, gdy wyszły na ląd, zobaczyłam, jak fruwają i jak
chodzą, poznałam je od razu; należą do rodu gęsiego,
poznać to po ich chodzie. Nikt nie jest w stanie ukryć
własnego pochodzenia. Ja sama przebywałam z moimi
krewnymi, z leśnymi i polnymi myszkami, ale niewiele się
mogłam dowiedzieć od nich o przyrządzaniu potraw, a
przecież po to wyruszyłam za granicę. Pomysł przyrządzania
zupy z kołka od kiełbasy wydał im się tak dziwny, że
natychmiast rozgadały o tym po całym lesie, ale wszyscy
uważali go za niewykonalny. Nie mogłam więc przypuszczać,
że tutaj właśnie, i to tej samej jeszcze nocy, będę
wtajemniczona w sposoby przyrządzania tej potrawy. Była to
właśnie noc świętojańska, dlatego to zioła pachniały tak
mocno, jeziora były takie przezroczyste, jednocześnie
ciemne, i tak pięknie na tym tle wyglądały białe łabędzie. Na
skraju lasu między trzema czy czterema domami wzniesiono
duży słup wysokości głównego masztu, a na jego szczycie
wisiały wieńce i wstęgi. Dziewczęta i chłopcy tańczyli i
śpiewali wokół masztu przy dźwiękach skrzypiec jakiegoś
grajka. Było wesoło i pięknie o zachodzie słońca, w blasku
księżyca, ale ja nie brałam udziału w zabawie. Cóż ma
wspólnego mała myszka z tańcem w lesie? Siedziałam w
miękkim mchu i mocno trzymałam w łapce mój kołek.
Księżyc oświecał szczególnie jasno jedno miejsce, gdzie na
drzewie lśnił mech tak delikatny (śmiało mogę to
powiedzieć) jak futerko mysiego króla; był przy tym zielony i
miły dla oka. Nagle zjawił się orszak rozkosznych maleńkich
istotek, sięgających zaledwie moich kolan. Wyglądały jak
ludzie, ale były proporcjonalniej zbudowane. Były to elfy,
ubrane w wykwintne sukienki z płatków kwiatowych,
przystrojone w skrzydełka muszek i komarów; wcale to
niebrzydko wyglądało. Zdawało się, że czegoś szukają, nie
wiedziałam czego, wtem kilkoro z nich podeszło do mnie, a
najwytworniejszy wskazał na mój kołek od kiełbasy i
powiedział: "Oto jest właśnie to, czego nam trzeba, jaki
ostry, jaki doskonały!" Im dłużej patrzył na mój wędrowny
kij, tym bardziej się nim zachwycał.
"Pożyczyć mogę, ale nie na stałe", powiedziałam.
"Nie wolno zatrzymać!", powtórzyły chórem wszystkie,
schwyciły mój kołek i poskoczyły z nim do miejsca, w którym
mech się tak ślicznie zielenił, tu wbiły patyczek w sam
środek.
I one chciały mieć swój maszt majowy, jak ludzie, i oto
miały; był jakby dla nich stworzony. Teraz go przystrojono -
to był dopiero widok!
Małe pajączki snuły wokół niego złote nici, zawieszały
powiewne welony i chorągwie tak delikatnie utkane i tak
piękne wybielone w blasku księżyca, że aż mnie oczy bolały;
ze skrzydełek motyli brały barwy i rozsiewały je po bieli
płótna, kwiaty i diamenty błyszczały na nim jasno, nie
poznałam mego kołka. Z pewnością na całym świecie nie
było takiego masztu jak ten. Teraz dopiero zeszło się całe
duże towarzystwo elfów, były one zupełnie bez ubrania, nie
mogły być bardziej wytworne. Mnie również zaproszono, ale
kazano mi się trzymać w pewnym oddaleniu, gdyż byłam dla
nich za duża.
Rozbrzmiała muzyka podobna do dźwięku tysięcy
szklanych dzwoneczków, tak silna i dźwięczna. Zdawało mi
się, że to łabędzie śpiewają, miałam uczucie, że rozróżniam
głosy kukułek i kosa, wreszcie jakby rozśpiewał się cały las,
rozległy się głosiki dziecięce, dzwony i śpiew ptaków,
najpiękniejsze melodie na świecie - a wszystko to
rozbrzmiewało z majowego masztu elfów, w który przemienił
się mój kołek od kiełbasy. Nigdy nie przypuszczałam, że
może służyć do czegoś podobnego. Widocznie wszystko
zależy od tego, w czyim jest ręku. Byłam bardzo wzruszona i
płakałam tak, jak potrafi płakać taka mała myszka, płakałam
z czystej radości.
Noc wydawała mi się za krótka i rzeczywiście nie jest ona
o tej porze zbyt długa na północy. O świcie zerwał się
wietrzyk, powierzchnia leśnego jeziora zmarszczyła się, a
wszystkie chorągiewki i welony zatrzepotały w powietrzu;
kołyszące się domki z pajęczyny, wiszące mosty i balustrady,
czy jak tam się to wszystko nazywa, rozpostarte między
liśćmi, porwał wiatr. Sześć elfów odniosło mi z powrotem mój
kołek pytając, czy nie mam żadnego życzenia, które by
mogły spełnić. Wtedy poprosiłam, by mnie nauczyły, jak się
przyrządza zupę z kołka od kiełbasy.
"Widziałaś przecież przed chwilą, jak my to robimy -
powiedział najwytworniejszy elf i roześmiał się. - Z
trudnością poznałaś swój własny patyczek."
"Ach, więc o tym myślisz - rzekłam i zapoznałam go z
celem mojej podróży i z nadziejami, jakie pokładają we mnie
w domu. - Jaki pożytek odniesie nasz mysi król i cały naród,
jeśli im nawet opowiem o wspaniałościach, które tu
widziałam? Przecież nie będę mogła wytrząsnąć ich z kołka i
powiedzieć: "Patrzcie, oto kołek, a potem będzie zupa."
Byłaby to potrawa, która smakowałaby chyba już tylko
sytym."
Wówczas elf zanurzył swój mały paluszek w kielichu
błękitnego fiołka i powiedział: "Uważaj, teraz posmaruję twój
wędrowny kij, a kiedy powrócisz do domu i zjawisz się na
zamku twojego króla, dotknij tym kijem gorącej piersi
królewskiej, wówczas kij pokryje się żywymi, pachnącymi
fiołkami, nawet gdyby to była mroźna zima. Widzisz, teraz
masz już z czym powrócić do domu, nawet z dodatkiem."
Ale zanim mała myszka objaśniła, co to był za dodatek,
przytknęła swój kij do piersi mysiego króla i rzeczywiście z
kija wytrysnął pęk najpiękniejszych fiołków; pachniały tak
mocno, że król rozkazał myszom, które stały obok komina,
by powsadzały końce ogonków do ognia po to, żeby zapach
spalenizny stłumił woń fiołków, która była nie do
wytrzymania, nie był to bowiem rodzaj zapachu miły dla
myszy.
- A cóż to był za dodatek, ofiarowany przez elfa? - spytał
król.
- Zobaczycie - odparła myszka - to jest dopiero
niespodzianka. - Przekręciła patyk od kiełbasy i fiołki
natychmiast znikły, a potem podniosła kijek do góry niby
pałeczkę dyrygenta.
- Elf powiedział mi, że fiołki są tylko przyjemnością dla
wzroku, powonienia i dotyku, brak zaś jeszcze czegoś dla
słuchu i smaku.
Myszka poruszyła kijkiem i wówczas natychmiast rozległa
się muzyka, ale niepodobna do muzyki elfów w lesie w czasie
ich zabawy, były to raczej dźwięki, jakie się słyszy w kuchni.
To był dopiero hałas. Zrobił się ruch, jakby wiatr przeciągnął
przez wszystkie kominy. Wykipiały garnki i kociołki,
pogrzebacz uderzał o miedziany kocioł i nagle wszystko
ucichło. Słychać było tylko przytłumiony śpiew czajnika;
szumiał tak ślicznie, że nie wiadomo było, czy zaczyna, czy
też kończy się gotować. Tymczasem mały garnuszek kipiał i
duży garnek również kipiał, jeden nie zwracał uwagi na
drugiego, zupełnie jak gdyby garnki wcale nie miały rozumu.
A myszka coraz szybciej i szybciej poruszała swoją pałeczką.
Garnki szumiały, woda kipiała, pieniła się, wiatr wył i gwizdał
w kominie - huha! Było tak okropnie, że mała myszka sama
wreszcie zgubiła swój kołek.
- To była trudna do ugotowania zupa - powiedział mysi
król - a teraz jaka potrawa nastąpi?
- To już wszystko - powiedziała myszka dygając.
- Wszystko? - zawołał król. - Więc posłuchajmy, co nam
opowie następna myszka.
III
Co miała do opowiedzenia druga myszka
- Urodziłam się w bibliotece zamkowej - powiedziała
druga myszka - jak i liczni moi krewni nie mieliśmy nigdy
szczęścia, by dostać się do jadalni, nie mówiąc już o
spiżarni; dopiero w podróży i dzisiaj tutaj oto poznałam
kuchnię. Często cierpiałyśmy głód w bibliotece, ale za to
wiedzy miałyśmy pod dostatkiem. Tam to dotarła do nas
wieść o królewskiej nagrodzie, wyznaczonej dla tego, kto
potrafi ugotować zupę z kołka od kiełbasy. Wówczas to moja
stara babka przypomniała sobie rękopis, którego co prawda
nie mogła przeczytać, ale słyszała, jak inni go czytali. W
rękopisie tym było napisane: "Gdy się jest poetą, potrafi się
ugotować zupę nawet z patyka."
Spytała mnie, czy jestem poetką. Powiedziałam, że nie
mam o tym pojęcia, a wówczas ona kazała mi wywędrować
w świat i zostać poetką. Spytałam, jak można zostać poetką,
gdyż było to dla mnie tak samo trudne jak ugotowanie zupy.
Babka przeczytała w rękopisie, że do tego trzeba trzech
rzeczy: rozsądku, fantazji i uczucia. Jeśli te wszystkie cechy
posiądziesz, zostaniesz poetką i dasz sobie radę z kołkiem od
kiełbasy.
Wyruszyłam więc na zachód w szeroki świat, aby zostać
poetką.
Rozsądek jest w każdej rzeczy najpotrzebniejszy ze
wszystkiego. Wiedziałam o tym, jak również i to, że
pozostałe dwa dary nie cieszą się takim uznaniem. Udałam
się więc na poszukiwanie rozsądku. Ale gdzież mógł
mieszkać? "Udaj się do mrówki i naucz się od niej mądrości",
powiedział pewien wielki król żydowski, wiedziałam o tym z
biblioteki. Nie spoczęłam więc, dopóki nie znalazłam się w
pierwszym wielkim mrowisku. Tutaj czekałam, aż posiądę
mądrość.
Mrówki to bardzo szanowny naród. Są one uosobieniem
rozsądku. Wszystko u nich jest jak gdyby zadaniem
matematycznym. Praca i składanie jajek, powiadają, oznacza
życie dla teraźniejszości i dla przyszłości, i tym się właśnie
zajmują. Mrówki dzielą się na czyste i brudne, rangę poznaje
się po numerach, królowa mrówek jest oznaczona numerem
pierwszym i wszystko, co powie, jest słuszne; pochłonęła ona
całą mądrość, co było dla mnie rzeczą ogromnie ważną.
Mówiła tak wiele i tak mądrze, że aż wydawało mi się to
głupie. Mówiła, że jej mrowisko jest najwyższym punktem
świata, lecz tuż obok rosło drzewo, które przecież było
wyższe, o wiele wyższe; temu się nie dało zaprzeczyć i
dlatego o tym wcale się nie mówiło. Pewnego wieczoru jedna
z mrówek zabłądziła na pniu drzewa i choć nie dotarła do
korony, zawędrowała jednak znacznie dalej niż którakolwiek
inna, a kiedy zawróciła z powrotem i znalazła się w domu,
opowiedziała towarzyszkom, że istnieje coś o wiele wyższego
niż ich mrowisko. Ale mrówki uważały, że obraża całe
[ Pobierz całość w formacie PDF ]