Zofia Sokołowska - Druga strona recepty, Ebooki - beletrystyka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zofia Sokołowska:
Druga strona recepty:
Ledwo zdążyłam na pociąg. Wtaszczyłam ciężką walizkę na półkę. Szósta rano.
Wagon puściuteńki. Rozsiadłam się w przedziale, zdjęłam buty i nieelegancko, ale
za to wygodnie, położyłam nogi na sąsiednim fotelu. Przede mną czterogodzinna
podróż do Wrocławia.
Kiedy miesiąc temu dawna przyjaciółka Grażyna zawiadomiła mnie, że organizuje
spotkanie koleżeńskie, bardzo się ucieszyłam.
- To będzie kameralna impreza, jakieś dwanaście osób. Przygotuj się na
wieczór w lokalu i ewentualną wycieczkę w góry drugiego dnia - poinformowała
mnie. - Ale pamiętaj, pełny luz!
Łatwo jej powiedzieć: „pełny luz". Dla mnie, byłej mieszkanki Wrocławia, a
obecnie prowincjuszki, nie było żadnego luzu. Miałam swoje kompleksy, do tego
zżerała mnie zazdrość i wstyd, zwłaszcza że wiele osób, pamiętających mnie jako
Agatę Pilską, na pewno miało zupełnie inne wyobrażenie na temat mojego życia.
„Cóż, córka takiego ojca na pewno jest dobrze urządzona, jakże mogło być
inaczej, miała takie warunki".
Mogę sobie pogratulować. Dobrze się kamuflowałam. Nikt oprócz Doroty nie znał
prawdy o mojej sytuacji rodzinnej.
Przestań, bo zwariujesz. Grunt to pozytywne nastawienie, skarciłam się w
myślach. Ale nic to nie dało. Nigdy nic nie dawało.
5
Dłonie automatycznie zacisnęły się w pięści. Natrętne myśli i obrazy nie
dawały spokoju:
Koniec roku szkolnego, chyba szósta klasa. Położyłam matce na biurku piątkowe
świadectwo. Wzruszyła ramionami.
- I co w tym nadzwyczajnego? - zapytała sucho. Spojrzała na mnie bez cienia
sympatii.
- Gdzie ty się wybierasz? Popatrz w lustro. Jak ty się ubrałaś? Czy ty nie
masz za grosz gustu?
Chwyciła mnie za ramię i poprowadziła do dużego lustra w przedpokoju.
- Zielona sukienka i niebieskie podkolanówki. Jak ty śmiesz
nie wyglądasz - roześmiała się szyderczo.
Z płaczem zamknęłam się w pokoju. I nie poszłam na spotkanie z okazji końca
roku szkolnego, które co roku urządzała Dorota w swoim ogródku.
Zamknęłam oczy. Czy ja muszę się tak maltretować? To bez sensu. Ale pamięć
nie chce dać za wygraną.
Wyjęłam książkę. Próbowałam czytać. Nic z tego. Nie mogłam się skupić. To, co
chciałam od siebie odsunąć, uparcie powracało.
Nie służą mi wyjazdy do Wrocławia.
Przez te lata kilka razy spotkałam się z Grażyną, ale innych znajomych
unikałam.
Kiedyś wpadłam na Dorotę w ogrodzie botanicznym. Była moją przyjaciółką
jeszcze ze szkoły. Ponad dziesięć lat w jednej ławce. A potem... Potem cała
przyjaźń się rozpadła. W jednej chwili.
Przed maturą Dorota poznała chłopaka. To był taki „hipis", filozof od siedmiu
boleści. Wiadomo. Długie włosy, obcisłe spodnie. Typ „besserwissera". Wszystko
wiedział lepiej. Nie znosiliśmy się, rzecz jasna. Niestety, Dorota wybrała jego.
Zostałam
na lodzie, bo była moją jedyną przyjaciółką. Szkoda. Miałyśmy takie ambitne
plany: skończyć medycynę, wyjechać gdzieś w Bieszczady, pracować w skrajnych
warunkach, pomagać ludziom... Słowem - dwie doktor Ewy na froncie walki o
zdrowie i życie ludu polskiego.
Tymczasem Dorota padła na pierwszym roku. Potem poszła na biologię. Zresztą
też jej nie skończyła. Wkrótce wyszła za mąż i zaczęła rodzić dzieci.
Właśnie z dziećmi spotkałam ją w tym nieszczęsnym ogrodzie. Była z trójką.
Najmłodsze w wózku miało nie więcej niż pół roku. Wiedziałam, że ma jeszcze
dwójkę starszych. W sumie pięcioro. Na litość boską, przecież ma prawie
czterdziestkę! - myślałam. I do tego jest gruba, bardzo gruba - poczułam
niezdrową satysfakcję. Ja byłam szczupła i ładnie wyglądałam.
- Witaj, kopę lat! To wszystkie twoje? - Zajrzałam do wózka. - Jak ty dajesz
sobie radę? Mam nadzieję, że zdrowe. Późne macierzyństwo... rozumiesz... niesie
ryzyko (że mnie piorun nie trafił za te słowa!). Pracujesz?
- Skądże, jestem na wychowawczym. - Była wyraźnie zmieszana.
Kompletnie nie wiedziała, jak zareagować na moje słowa. A może miała wyrzuty
sumienia, że mnie olewała tyle lat? Może też chodziło jej o to, że nie udało jej
się uniknąć spotkania, na które zupełnie nie miała ochoty?
Co do ochoty - to właśnie miałam wielką ochotę jej dokuczyć.
- A twój mąż? - spytałam, wiedząc, że Dorota wyszła za tego
swojego „hipisa".
- Ma firmę.
-To chyba dobrze. Mam nadzieję, że firma funkcjonuje w zgodzie z naturą. Ale
chyba zdradził swoje ideały. Rodzina, mała stabilizacja. Jeśli dobrze pamiętam,
chciał czegoś innego,
6
7
na przykład małej rewolucyjki - drwiłam. - No cóż, większość ideowców kończy
jako przykładna głowa rodziny. Proza życia. - Starałam się mówić składnie i
płynnie, mimo że byłam potwornie zdenerwowana.
Patrząc na nią, w istocie czułam złość. Zdradziła mnie. Z dnia na dzień
zostawiła samą. Ona jedna wiedziała, jaką miałam sytuację w domu. Była moim
oparciem przez długie lata i zostawiła mnie z powodu chłopaka, do tego - takiego
chłopaka! Wściekłość ogarniała mnie coraz bardziej. Cieszyłam się, że źle
wygląda; że jest gruba, zmęczona; że ma parodontozę.
Jestem wredna, pomyślałam wreszcie.
- A co u Krzysztofa? - niewinnie zapytała Dorota.
Aha, teraz ona wysila się na złośliwość. Na pewno wiedziała, że moje
małżeństwo trwało tylko trzy lata i od dawna jestem po rozwodzie. Nie znała
Krzyśka, widziała go może raz w życiu. Nie należał do mojego tutejszego życia.
Poznałam go w Belsku. Biedny chłopak. Spokojny, zrównoważony. Chciał mieć
rodzinę. Po prostu. Dom, dzieci. Spokój. Nie poradził sobie z kobietą, która
żyła przeszłością i nic innego się dla niej nie liczyło. Ja rzeczywiście
mówiłam, myślałam tylko o niej, analizowałam swoje dzieciństwo bez przerwy. Na
pewno trudno było to wytrzymać.
Krzysiek robił radiologię, ja pediatrię. Narzekał: „Będziesz miała dyżury,
będziesz przyjmować setki dzieci. Wykończysz się. I nie znajdziesz wcale czasu
dla mnie".
Miał rację, aleja się uparłam. Pediatria miała być wszystkim na złość. To był
mój pomysł. Głupi pomysł, o czym szybko się przekonałam. Później nie potrafiłam
już tego zmienić - marna praca, marna płaca, wielka odpowiedzialność...
Krzyś związał się z asystentką z radiologii, zrobił jej dziecko i opuścił
mnie. Poczułam się upokorzona, ale nie umierałam z rozpaczy.
Tak z perspektywy czasu - myślałam - to małżeństwo tak jakoś wyszło trochę z
przypadku. Poznaliśmy się, potem kilka randek, wycieczek w góry. Miałam już
dwadzieścia osiem lat i zdecydowałam zbyt pochopnie. W łóżku też było nijako.
Rozwiedliśmy się i miałam spokój. Widywałam czasem mojego eks, zawsze uprzejmie
się kłaniał i szybko znikał.
Wzruszyłam ramionami.
- Śmieszne pytanie. Przecież dawno jesteśmy po rozwodzie. Doskonale o tym
wiesz. A co u niego? Nie mam pojęcia. I, prawdę powiedziawszy, niewiele mnie to
obchodzi.
Usiadłyśmy z Dorotą na ławce. Jej pociechy hałasowały, ciągle o coś prosiły.
Denerwowały mnie. Lata pracy z dziećmi zrobiły swoje. Brakuje mi cierpliwości.
Jeszcze mocniej uświadomiłam sobie, że wcale nie chcę z nią gadać. Bo właściwie
o czym? O moich pretensjach? O jej bachorach? Co było, minęło. Wymyśliłam więc
jakiś pretekst i uciekłam.
Dowiedziałam się później od Grażyny, że Dorota została katechetką, co
niezmiernie mnie rozśmieszyło.
Z Grażyną zaprzyjaźniłam się na studiach. Właściwie to chodziłyśmy do jednej
klasy, ale nasza znajomość nie przekroczyła rytualnego „cześć". Na uczelni
zbliżyłyśmy się. I tak już zostało. Mam jednak wrażenie, że to ja zabiegam o
naszą znajomość, telefonuję, przyjeżdżam, a ona... Cóż, ona ma własne życie i
pewnie nie zauważyłaby, gdyby mnie w nim zabrakło.
Grażyna została we Wrocławiu. Skończyła dermatologię, otworzyła prywatny
gabinet i świetnie sobie radzi. Jest rozwódką jak ja i ma dorosłą, zamężną
córkę. Otacza ją liczne grono wielbicieli.
Po telefonie Grażyny zaczęłam się przygotowywać: poszłam do fryzjera,
podcięłam i ufarbowałam włosy. Kupiłam też kom-
8
9
piet na wieczór: niebieską spódnicę wyciętą u dołu w trójkąty i górę w tym samym
kolorze ozdobioną drobnymi kwiatkami.
Czy to nie będzie zbyt infantylne? - zastanawiałam się. -W moim wieku... Może
wydam się śmieszna? Ale dlaczego w sklepie mi się podobała? Pamiętam, jak
ekspedientka usilnie przekonywała mnie, że świetnie wyglądam! Dlaczego dałam się
na to nabrać?
Tupnęłam nogą ze złości. A jeszcze kilka dni temu nie miałam wątpliwości.
Wręcz widziałam w marzeniach, jak wkraczam do restauracji w tej sukni, wszyscy
na mnie patrzą i zazdroszczą.
Pociąg zahamował. Stanęliśmy gdzieś w szczerym polu.
Spóźni się - spojrzałam na zegarek.
Wyjrzałam przez okno. Pola zieleniły się świeżą, wiosenną zielenią. Słońce
grzało coraz mocniej. Niebo mieniło się błękitem. Zanosiło się na piękny dzień.
Wstałam, popatrzyłam w lustro.
Hm, włosy wyszły zbyt rude, a twarz... Za szerokie kości policzkowe, duże
brązowe oczy, osadzone zbyt blisko. Brwi nie-wyregulowane. Prawie nie miałam
zmarszczek, ale cera pozostawiała wiele do życzenia. Tak to jest, jak się
oszczędza na kosmetykach. Jedynym atutem była niezła figura. No, może piersi
mogłyby być trochę większe.
Palcami zwichrzyłam włosy.
„W makijażu będzie lepiej" - westchnęłam. Naprawdę zależało mi na tym, żeby
zrobić wrażenie. Zaczęłam się denerwować. To spotkanie miało być wydarzeniem w
moim nieciekawym życiu. Chciałam, żeby się udało, żeby było miło, żebym się nie
zdołowała, jak zwykle po podróży do Wrocławia. Serce biło coraz mocniej.
Poczułam znajomy ucisk w gardle. Spojrzałam na torebkę. Nie, nie powinnam. Po
kilku sekundach nie wy-
trzymałam. Sięgnęłam do bocznej kieszonki. Wyjęłam tabletki. Zażyłam jedną.
To był mój sekret - tabletki na uspokojenie.
Brałam je od dawna. Pierwszy raz lata temu. Miałam kolokwium „z czaszki",
pierwsze kolokwium, potwornie się zdenerwowałam. Ojciec podał mi małą, żółtą
pigułkę i wszystko stało się proste. Potem brałam od czasu do czasu. Lepiej
spałam, byłam ogólnie spokojniejsza. Uważałam, że nie ma problemu, że mogę w
każdej chwili przestać.
Typowe.
Biorę nadal, nawet nie szukam pretekstów. Po prostu muszę. Ale nigdy nie
przekraczam dawki, którą sobie sama narzuciłam.
Spojrzałam przez okno. Dojeżdżałam. Wyjęłam komórkę i zadzwoniłam. Grażyna
obiecała odebrać mnie z dworca.
- Dojeżdżam - oświadczyłam.
- Pospiesz się. Stoję na zakazie koło CPN-u! - krzyczała do telefonu.
Wyskoczyłam z pociągu. Biegłam szybko przez dworzec. Kółka walizki stukotały
nieprzyjemnie o bruk.
Grażyna wysiadła, żeby otworzyć bagażnik swojej toyoty. Wyglądała świetnie.
Mocno opalona, uśmiechnięta. Miała na sobie lniany kostium ze spodniami, do tego
białą bluzkę i dużo grubej, ciężkiej biżuterii: srebro i bursztyn. Okulary
przeciwsłoneczne przytrzymywały włosy do ramion, proste, farbowane henną.
Wsiadłam do wozu. Rozżalona, zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak. Szary
kostium, który miałam w podróży, wydał mi się pospolity. Tylko perły były dobre.
Machinalnie dotknęłam naszyjnika. Kupiłam go sobie pod choinkę.
Perły zawsze mają klasę i do wszystkiego pasują.
Grażyna ostro ruszyła i zręcznie manewrowała autem. Ruch był ogromny, miasto
rozkopane, wszędzie objazdy. Nowe bu-
10
11
dynki o wymyślnej architekturze wyrastały wokoło. Reklamy krzyczały z
billboardów.
- Odwiozę cię do domu i muszę wracać do gabinetu. Mam jeszcze kilku
pacjentów.
- Nie ma sprawy. A w ogóle dzięki za wszystko. Nie miałabym gdzie nocować,
gdyby nie ty.
Po śmierci matki sprzedałam mieszkanie, choć namawiano mnie na wynajęcie.
Pomysł był dobry, zawsze te parę złotych by było, ale mieszkanie wymagało
kapitalnego remontu, a na to nie było mnie stać. Próbowałam się przeprowadzić.
Dałam ogłoszenie w gazecie. Nie było żadnych propozycji. Może powinnam była
bardziej się zaangażować? Niestety. Taką już miałam naturę. Bierną.
Sprzedałam więc mieszkanie, pieniądze umieściłam na koncie i od czasu do
czasu z nich korzystałam, zwykle w czasie wakacji.
- Jakie są plany? - zapytałam.
- Dziś mamy czas na ploty. Jutro wieczorem kolacja w „Renesansie", pojutrze
pojedziemy do Górki. Adam ma tam mały domek letniskowy. Pospacerujemy, zrobimy
ognisko.
- A kto będzie?
- Jola, Asia i Ewa. Oczywiście Adam, Tomek, Misiek i być może Stefan, ale to
nie jest pewne - wyliczała Grażyna.
Weszłyśmy do mieszkania. Grażyna zakręciła się jak fryga. Potem szybko
wybiegła. Zdążyła tylko krzyknąć przez drzwi:
- Pa, Agatko. Buźka! Będę około trzeciej. I nie zwracaj uwa
gi na bałagan. U mnie tak zawsze.
Rozejrzałam się po mieszkaniu. Byłam już tu co prawda kilka razy, ale zawsze
mogło być coś nowego. I było. Na ścianie. Duża, oprawiona fotografia.
Akt!
Na nim Grażyna, spowita w przezroczystą szatę, stojąca na skraju urwiska.
Całość w szaro-białej tonacji. Grażyna miała od-
chyloną do tyłu głowę, lekko przymknięte oczy i zamglony wzrok. W sumie fajna ta
fotografia, w stylu retro.
A poza tym nic się nie zmieniło. Zdumiewający, metrowej wysokości kielich z
fioletowego szkła był na swoim miejscu tak jak i pomarańczowo-złoty wazon pełen
suszonych traw i zbóż. No i te świecidełka wiszące pod sufitem: szklane sople,
serduszka i gwiazdki, delikatnie dźwięczące przy najlżejszym dotknięciu.
Odpustowa dekoracja.
Na regale Grażyna zrobiła wystawę swoich pamiątek z podróży: były muszle,
fragmenty rafy koralowej, wysuszone rozgwiazdy i jeżowce, przeróżne kamienie. To
chyba kawałek lawy wulkanicznej - zastanawiałam się, trzymając w ręku czarny,
porowaty kamyk.
Na kanapie leżały rozrzucone ciuchy. Wzięłam do ręki sukienkę - prześliczna,
z miękkiej tkaniny zadrukowanej złoto-brązo-wymi wzorami, fantazyjnie uszyta:
góra bez ramion, spódnica lejąca, do ziemi. Wspaniały strój wyjściowy. Gdzie ona
kupuje takie rzeczy?
Zrobiłam kawę. Przy okazji zajrzałam do szafek kuchennych, nie było nic do
jedzenia ani nawet cukru do kawy. Z podróży zostało mi tylko kilka herbatników.
Za mało, żeby zaspokoić głód.
Pewnie pójdziemy coś zjeść na miasto, skoro lodówka pusta - domyślałam się.
Przygotowałam sobie strój na popołudnie: brązowa spódnica i beżowa bluzka z
angielskiego haftu, sznurowana na plecach. Powinno być w porządku.
Zmęczenie dawało się we znaki, zamarzyłam o drzemce. Już miałam się położyć,
gdy zadzwonił telefon. Odebrać czy nie? Na szczęście włączyła się automatyczna
sekretarka: „Grażynko, tu Robert. Odbierz lub oddzwoń. To ważne. Kocham".
Jak widać, romans trwa w najlepsze.
12
13
O Robercie niewiele wiedziałam. Biznesmen z Krakowa. Chyba sama Grażyna nie
wiedziała tak do końca, czym się zajmuje. Na pewno miał kasę. To jemu
zawdzięczała niejedne wakacje: Egipt, Meksyk, Bali. Czasem organizował weekendy
w Paryżu czy Rzymie, niekiedy w Polsce. Oczywiście w lux hotelach. Ostatnio, w
majowy weekend, byli w Kliczkowie w zamku: konie, baseny, spa. Takie tam bajery.
Zawsze kwiaty, eleganckie kolacje. Raz nawet wynajął cały lokal. Byli tylko we
dwoje. Orkiestra grała, oni tańczyli. Romantyczna kolacja, jak w bajce.
Był jednak problem. Facet miał żonę i nic nie wskazywało na to, aby chciał
się rozwieść. Grażyna cierpiała i czekała. Od czasu do czasu zjawiał się jakiś
pocieszyciel, ale na krótko. Potem wszystko wracało do normy.
Grażyna zjawiła się jakiś kwadrans po trzeciej.
- Robert ci się nagrał - powitałam ją.
Poszła do sypialni. Dobiegły mnie strzępki rozmowy:
- Nie mogę... Koleżanka... Spotkanie... Na pewno...
Hm, coś jednak zakłóciłam.
Ale Grażyna była wesolutka jak skowronek.
-To co, idziemy coś zjeść? A potem... zobaczymy. Może ogród? Najlepiej to
chodźmy do tej restauracji koło ogrodu. Usiądziemy na tarasie. Bardzo lubię to
miejsce.
Wyjęła kolejne spodnie, tym razem zielone, lniane. Do nich dopasowała bluzkę
koszulową wiązaną w pasie. Na rękę włożyła grubą, kutą ze srebra bransoletę ze
sporym turkusem w kształcie skarabeusza.
- Czy ty w ogóle nosisz spódnice? - zapytałam.
-Prawie nigdy. Spodnie są wygodniejsze, a poza tym...
Spójrz. - Uniosła nogawkę i zobaczyłam niewielkie, ale jednak... żylaki.
- Ojej - wyjąkałam.
14
Tym razem to ja mogłam się pochwalić szczupłymi nogami bez śladu naczynek czy
żylaków (cellulit się nie liczy).
- Idziemy czy jedziemy?
- Idziemy. To niedaleko. Poza tym będę mogła coś wypić -podjęła decyzję.
Restauracja była elegancka. Zajęłyśmy stolik na tarasie. Większość gości
stanowili turyści. Obok nas siedzieli Niemcy, a dalej chyba Włosi. Przed oczyma
rozpościerał się widok ogrodu - kwitły bzy, irysy, tulipany. Pachniały akacje.
Iglaste krzewy przystrzyżone w różne figury geometryczne mieniły się jasną i
ciemną zielenią.
Podszedł kelner. Młody, przystojny chłopak. Podał menu.
- Ja poproszę piwo Żywiec, duże - zaznaczyła Grażyna. -A ty?
- Ja poproszę mojito.
- Proszę bardzo. - Kelner był ujmująco grzeczny.
- Resztę zamówimy później. Chcemy się zastanowić.
- Oczywiście. -1 odszedł. Kartkowałyśmy menu.
- To czysta rozpusta, spójrz na te ceny - wyszeptałam.
- Pamiętaj, raz się żyje. To co bierzemy?
- Muszę pamiętać o diecie. Chyba wezmę warzywa na parze i filet z kurczaka z
grilla. - Zamknęłam kartę.
- A ja - Grażyna jeszcze zerknęła w menu - francuską zupę cebulową i
polędwiczki z gruszkami.
Kelner przyniósł napoje i odebrał zamówienia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • apo.htw.pl